Home Miejscówki Rowerowy tydzień nad Lago di Como

Rowerowy tydzień nad Lago di Como

0
2123

Uwaga! Będzie długo! No bo jak krótko opisać rowerowy tydzień nad Lago di Como? Szykujcie więc fotele, bierzcie w dłoń płyny i jedziemy.

Po zeszłorocznej wyprawie nad Jezioro Garda Komorniki MTB Team, mimo mnóstwa pomysłów na inne europejskie miejscówki, powrót nad alpejskie jeziora był nieunikniony. Połączenie gór i wody hipnotycznie do siebie przyciąga. A Como to przecież legenda wśród tych polodowcowych perełek. Postanowiliśmy więc w tym roku właśnie tam skierować naszą niezawodną, zieloną Caravelle od Grupa Cichy-Zasada i 6 maja, po czternastogodzinnej podróży, której monotonię zbawiennie przełamały oszałamiające doliny szwajcarskich Alp, delektowaliśmi się włoskim espresso na słonecznej promenadzie w Colico na północnym krańcu Lago di Como. Po takiej podróży koniecznie w wersji doppio.

Rozgrzewka RAZ!

Sakramenckie zmęczenie nie powstrzymało naszej niecierpliwej natury i jeszcze tego samego dnia popołudniu, mimo – w większości przypadków – nieprzespanej nocy, wyruszamy na rozruch. Za płotem naszej włoskiej hacjendy wjeżdżamy na szlak trawersujący leśne zbocza masywu Monte Legnone, który doprowadzi nas do osadzonej na zboczu miejscowości Vestreno. Szybko zdobywamy wysokość, co też wyraźnie odczuwamy w nogach i płucach, ale dzięki temu po drodze co rusz sycimy się panoramami alpejskich szczytów i jeziorem u ich stóp. Co niektórzy z nas, chyba zbyt zapatrzeni w widoki, przestali kontrolować tracka i towarzystwo nam się trochę rozjechało zwiedzając okolice solo. Dobrze, że wszystkie drogi prowadzą do hacjendy! Ten rekonesans szybko uzmysławia nam też co nas czeka nad Como – piekielny wysiłek i boskie widoki. Urocza miejscówka przy zagadkowym kościółku na szczycie naszej trasy kusi by zostać i pogrilować do wieczora, niemniej my ruszamy w dół serpentynami asfaltu przecinając gdzieniegdzie zbocze ścieżkami, schodami i innymi zakamarkami włoskiej wsi, bo w końcu po takie przyjemności tu przyjechaliśmy. 

▶️ Tym sposobem wpadło nam pierwsze 24 km i 750 pionowych metrów.

360 stopni nagrody

Na drugi dzień zaplanowaliśmy jeden z kluczowych punktów programu: Monte Legnoncino z fotogenicznym krzyżem na szczycie. Modyfikujemy znaną z poprzedniego dnia trasę do kościółka i tam rozbijamy pierwszy obóz. Po niespiesznej regeneracji z bajecznym widokiem – niestety znów bez grilla – zaczynamy niedługi zjazd by w Vestreno odbić asfaltem na prowadzący już na sam szczyt podjazd. Ta wspinaczka daje w tyłek każdemu. I to dosłownie. Słońce operuje z całą mocą a duchota oblepia nas nawet tak wysoko w górach. Drugi obóz rozbijamy w wakacyjnej, pozamykanej na cztery spusty osadzie. Źródełko ratuje sytuację i ruszamy do ataku szczytowego. Po kilometrach asfaltu doczekaliśmy się kamienistej drogi. Choć wymagająca, jest miłą odmianą dla głowy i siedzenia, a jej błyszczące kamienie mienią się niczym mithril i nas mamią. Jeszcze tylko końcowa ścieżka i mamy TO! 1711m n.p.m. zdobyte! I ten nieziemski widok dookoła…Ten mniejszy brat Monte Legnone oferuje pełną panoramę na jezioro i sąsiadujące z nim morze pobielonych gór. To miejsce nas urzekło. Cała okolica u stóp z czuwającym nad nami białym szczytem Legnone. Tu też dostrzegamy zdecydowanie alpejski, a nie śródziemnomorski jak nad Gardą, charakter regionu. Jeszcze nie raz go poczujemy, nie tylko w widokach.

Zjazd do schroniska nieopodal (jak się później okaże jedynego, z którego skorzystamy w jakikolwiek sposób) zaplanowaliśmy inną, z założenia ciekawszą drogą. Jeśli ktoś lubi zsuwać się z rowerem po stromym szlaku pieszym to owszem, jest ciekawiej. W schronisku częstują nas kawą, ostatnią butelką coli i dwiema ostatnimi piwa, bo formalnie jest nieczynne i trwa jakiś remont. Niebywała sytuacja, bo wszystko to za free, z sercem na dłoni i mimo że nic innego tam nie było to podano nam kawę z prawdziwego mega-wypasionego-combo-ekspresu z ekstra pianką, no po prostu kwintesencja Włoch! Smakowała dzięki temu jak żadna inna! Dalszy zjazd to już poezja MTB. Mniej lub bardziej uregulowany szlak prowadzi nas w dół dając wyczekaną frajdę. Kamień pomaga nam naprawić małe kłopoty techniczne sztycy u Szymona. Szlak co nieco niknie w lesie, mamy więc prawdziwe, dzikie MTB. Wisząca w powietrzu burza zaczyna pomrukiwać nad lasem, czas więc się spinać. Ulewa dopada nas dopiero podczas biesiady przy pizzy nad brzegiem jeziora. 

▶️ Dokładamy tym dniem 40 km i 1800 m up.

Na zmęczenie polecamy zmęczenie 

Po tak wyczerpującym dniu wybraliśmy się na (tylko) nieco lżejszą trasę. Trójka z nas postanowiło odpocząć od górskich wspinaczek realizując projekt objazdu całego jeziora, ale o tym poczytacie później. Reszta wybrała się na (tylko) jeden podjazd na nieco niższy niż wczoraj punkt (1554 m n.p.m.) czyli Alpe di Mezzo po drugiej stronie jeziora. Cóż. Semantyka słów i średnie arytmetyczne potrafią nieźle zmanipulować. Podjazd okazuje się wspinać 9% nachyleniem przez całe 16 km (oczywiście średnio, bo i tu i na wszystkich podjazdach wyjazdu nachylenia regularnie przekraczają i 20%). No to mamy odpoczynek! Przed nim na szczęście rozkręciliśmy nogę dojeżdżając ścieżkami do Soriko i okrążając tym samym jezioro od północy, a tam dodatkowo wzmocniliśmy się kawką. Asfaltowe serpentyny z nowymi perspektywami jeziora odciągają uwagę od palących ud. Dłuższą regenerację zapewnia sesja zdjęciowa na pięknie usytuowanej łące z szerokokątnym widokiem i klimatycznym stolikiem, która przylega do nieczynnej, a jakże, knajpki. Asfalt w końcu przechodzi w leśne dukty, które wyprowadzają nas na nieznane dotąd krajobrazy. Surowość gołych skał, pustych zboczy i szczytów, przycupnięte u ich stóp kamienne domki, niziutkie trawy, zamiast kwiatami usiane kamieniami i tylko gdzieniegdzie dopełnione rachitycznymi krzewami. Pustka. Brak ludzi, brak rowerów, schronisko zatrzaśnięte na cztery spusty. Sezon nad Como widać zaczyna się zdecydowanie później. Pod schroniskiem chwila na szybkie fotki, a widokiem sycimy się dopiero na ścieżce trawersującej zbocze – aby osłonić się od wiatru, po czym ruszamy nią w dół ze zmienną płynnością – ewidentnie nie jest to szlak przygotowany dla rowerów. Od kolejnego nieczynnego schroniska jest już czadowo. Z początkowych przyjemnych  zjazdów po łąkach i lasach wjeżdżamy w rejony zabudowane by pobawić się tam w klimatycznych, wąskich zaułkach i na  kamiennych schodach. Piękna jazda na zakończenie całkiem udanego dnia. 

▶️ Suma km wzrasta o 55 a pionowych metrów o 1500.

Przełaj, sznurki i owce

Eksploracji wschodniej strony jeziora ciąg dalszy. Przeprawiamy się promem do Domaso by tym razem faktycznie zrobić spokojniejszą traskę. Livo. Małe miasteczko na zboczach, wysokość n.p.m. 700 m. W górę asfalt, w dół szlak. Brzmi dobrze. Obowiązkowa kawka i ruszamy. Docierając do celu wjeżdżamy do kamiennego, opustoszałego miasteczka rodem ze średniowiecza. Wiszące nad nami deszczowe chmury, które od czasu do czasu nas zraszają, jeszcze potęgują to wrażenie. Tego dnia dwukrotnie  wybieramy nietrafioną opcję trasy powrotnej, czego efektem jest najpierw przedzieranie się przez skałki stromej ścieżki by pokonać jeszcze bardziej strome zbocze a potem sprowadzanie roweru przez dzikie chaszcze lasu. Istny (bike)runmagedon. Kiedy wydaje się, że już po wszystkim, STOP – łatanko. Dość brzydka dziura sprawia sporo kłopotów i zabawa ze sznurkami zdaje się nie mieć końca. Czasoumilaczem okazują się być owce, które z zainteresowaniem przyglądają się sytuacji i wraz z naszą „Brooklińską Radą Żydów” głośno dyskutują co tu zrobić. Kiedy Pawła koło w końcu trzyma ciśnienie, zanim zdążymy ruszyć Michał i Krzychu też muszą łatać swoje gumy. Dziwna, czarna seria, czyżby jakiś sabotaż? Po tym bardzo długim pit-stopie zjeżdżamy kolejną kombinacją kamiennych zaułków do jeziora i jego północnym brzegiem wracamy na bazę.

▶️ Doliczamy 34 km i 800 m w pionie.

W poszukiwaniu majowego śniegu 

Kolejny dzień to przymusowy city break. Deszcz na tyle rozpanoszył się  w okolicy, że trzeba go przeczekać. Zwiedzamy więc Mediolan gdzie kończy swój zasięg ta deszczowa chmura. Nogi w końcu należycie odpoczywają.

Nazajutrz pogoda stabilizuje się na tyle, że decydujemy się na kulminacyjny punkt wyjazdu – zdobycie granicy 2000 m n.p.m. Wyruszamy promem do jeszcze niżej na południe położonego miasteczka na przeciwległym brzegu – Dongo. Co niektórzy chcieli płynąć do Afryki, ale na szczęście takich biletów nie sprzedawali.

Niestety Pawłowi znów zaczyna schodzić powietrze w kole, co jest świetnym pretekstem dla kawy i croissantów z kremem pistacjowym (mniam!) zaraz po przybiciu do brzegu. Kryzys zażegnany, ale godzinkę mamy w plecy, a planując powrót promem czasu trzeba pilnować. Ale co tam, było warto.

Naszym dwutysięcznikiem do zdobycia jest przełęcz na granicy włosko-szwajcarskiej Passo San Jorio, 2014 m n.p.m. Trasa to 26 km podjazdu, na których zdobywamy, bagatela, 2000 pionowych metrów, czyli mamy pod kołami rozsądne 7-8%. Trasa długa i dość monotonna, przerywana raz po raz bufetami i widokami. Drzewa zaczynają się przerzedzać, asfalt przechodzi w szuter a temperatura spada, tym bardziej że momentami siąpi deszcz. Chmury są raz nad nami raz pod nami. Gdy ustępują, naszym oczom ukazuje się księżycowa przestrzeń alpejskich grani w kolorach sepii, gdzieś tam majaczą schroniska w tym samym odcieniu a w oddali dostrzegamy przełamanie grani – to nasza przełęcz. Krajobraz zakłócają tylko (lub aż) linie wysokiego napięcia. Poza tym cisza i pustka. Pierwszy schron 1750 m n.p.m. jest na widokowym wypłaszczeniu, tu też nasz szlak powrotny odbije na drugą stronę masywu. Na razie wspinamy się dalej szutrem a potem kamienną, pieczołowicie ułożoną drogą do drugiego schronu 200 pionowych metrów powyżej. Napotykamy łachy śniegu, których nie sposób minąć bez zdjęć i lepienia bałwana – kto by pomyślał, że śnieg w maju może dać tyle radochy! Na przełęczy radość i (białe) szaleństwo, które nie miałyby końca, gdyby nie przeraźliwy wiatr i raptem kilka stopni na plusie. Widoku na szwajcarską stronę z jeziorem Maggiore w oddali na szczęście nie przysłaniają nam chmury, ale za granią ciemno i wyraźnie słychać pomruki burzy. Zjazd do samego jeziora okazuje się wyjątkowo udany i bezproblemowy. Widokowe, szerokie ścieżki z przyzwoitą skalą trudności pozwalają cieszyć się i jazdą i wyjątkowymi okolicznościami przyrody. 

To był mistyczny dzień. Coś dla ciała i ducha, no i coś dla kolarza. Crème de la crème całego wyjazdu. Na prom zdążyliśmy nawet z zapasem czasu na zasłużone lody, ale kilkoro z nas endorfiny poniosły do domu jeszcze lądem, znaną już dobrze północną stroną jeziora. 

▶️ Dzień przyniósł nam rekordowe 2000 m w pionie i 44 km up and down. Plus 20 km szosowego ścigania dla chętnych. 

Jaki zakaz?

Po wielu naradach związanych z pogodą, która to coraz bardziej kaprysiła,  zdecydowaliśmy się zagrać va banque – na północy jeziora pokazywało, że ma być 4-godzinne okienko bez deszczu, może się uda? To był już przedostatni dzień i ciśnienie pod tytułem „co jeszcze zdążymy zrobić” sięgało zenitu. Po wczorajszej wyrypie i niepewnych jednak prognozach padło na jeden maleńki podjaździk (za to średnie nachylenie 10%). Teamową, zieloną WV Caravellką od Grupa Cichy -Zasada podjechaliśmy do miasteczka Verceia gdzie od razu zaczęliśmy rowerową wspinaczkę i dotarliśmy do dawnej trasy kolei wąskotorowej. Jakież było nasze zdziwienie, gdy przed nami stanął płot i znak „zakaz przejścia”. Jeszcze większe, gdy urocze Włoszki z pieskami jakby nigdy nic przeskoczyły ów płot i kontynuowały swój spacer. Cóż nam pozostało? Tak oto mimo zakazów dotarliśmy na niesamowitą tamę górskiej rzeki a następnie, jadąc wzdłuż torów, rozkoszowaliśmy się jazdą po zboczu góry pokonując wiele tuneli i zakrętów. Maleńki, chwilowy deszczyk nie przysłonił nam wspaniałych widoków i nie zepsuł całkowicie odmiennej jazdy. Do tego atrakcje w postaci przekraczania kolejnych zakazów i taki pozytywny stresik (bo podobnież jakieś kamienne lawiny tam bywały) to było jednak wielkie WOW. Różnorodność, tunelowe atrakcje bez latarek i świadomość, że po tak niezwykłej trasie kursowały pociągi ukazały romantyzm a zarazem pełnię możliwości jakie daje jazda rowerem. Całkowita trasa mimo, że miała tylko 22 km pozostawiła w nas uczucie rowerowego spełnienia, nawet jeśli nie udało nam się dotrzeć do końcowej miejscowości (dalszy przejazd zablokowany na amen). No i ten ekspresowy, 11 minutowy zjazd, który zdecydowanie był kropką nad „i” tego dnia. Jak tylko zapakowaliśmy rowery do auta zaczęło lać – wygraliśmy!

▶️ Dokładamy maleńkie 22 km i przyzwoite 700 m up

Pożegnanie z bajką

Ostatni dzień. Napięcie iskrzy nieznośnie. Niepewna prognoza pogody nie pomaga. Postanawiamy na pożegnanie zajrzeć do miasteczka-perełki tej strony jeziora, czyli Varenny i objechać wzgórza rozciągające się od bliższego nam Bellano aż do niej właśnie. Za punkt UP tego dnia obieramy Monte San Defendente i krzyż na jego szczycie, to tak do kompletu. 

Na rozgrzewkę szybka rundka wzdłuż jeziora do Bellano gdzie zaczyna się nasz podjazd. Po pierwszej hopce, w dolince między wzgórzami delektujemy się kawką i rewelacyjnym tiramisu. Na drugim, finałowym już podjeździe zaczyna padać i nie jest to niestety chwilowe orzeźwienie jak bywało do tej pory. Kryjemy się pod drzewami, ale i te zaczynają przeciekać. Szczęśliwie uczynny, włoski koniarz zatrzymuje się i sprzedaje nam cenne info: za 500 m jest schron, czyli de facto króciutki, półotwarty tunel. Przeczekujemy tam deszcz. Z zimna i bezczynności głupoty już po głowie chodzą – robi się zaledwie 9 stopni. Ola ze swoją puchóweczką tego dnia wygrywa. Mija godzina z kwadransem, aż w końcu można ruszać. Mija kolejne półtorej i znów zaczyna padać. Jesteśmy wtedy już w zasadzie u celu. Ostatnie metry to butowanie na wierzchołek 1323 m n.p.m. z przecudnej urody widokiem na rozwidlenie jeziora, z malowniczymi obłokami dopełniającymi obraz. Niestety deszcz, zimno i woda w butach nie pozwalają na długą kontemplację, zwłaszcza że przed nami szybki, ale jednak długi i wymrażający w tych warunkach zjazd. Deszcz odpuszcza. Michał zdecydował się  na samotną eksplorację mokrego szlaku S3, cóż się chłopakowi dziwić, skoro przyjechał tu na zjazdy MTB, reszta serpentynami zasuwa do Varenny na rekonesans i gorące jadło. Jakie zdziwienie nas ogarnia, kiedy uliczny termometr pokazuje tam zbawienne 22 stopnie! Posileni ostatnią włoską wieczerzą chcemy jeszcze nacieszyć się wąskimi uliczkami, jednak gradowa chmura sunąca od południa nie wróży nic dobrego, więc bierzemy nogi za pas i sprintem wracamy na bazę.

▶️ Dorzucamy najdłuższe 70 km i 1700 pionowych metrów.

Niedosyt i satysfakcja

Właśnie te uczucia towarzyszyły nam w drodze powrotnej do domu. Lekko sprzeczne, a jednak prawdziwe. Zaznaliśmy zaledwie cząstki rowerowych możliwości Lago di Como. Można by je eksplorować jeszcze wiele tygodni w wersji MTB, gravel i – koniecznie! – szosa. Jest tu wszystko, czego kolarska dusza zapragnie. A tuż za rogiem czekają przecież kolejne alpejskie miejscówki. 

Ale, co ważniejsze, mamy za sobą tydzień wspaniałej rowerowej przygody, który będzie nas karmił jeszcze długi, długi czas. Sprawdzona, przezabawna i świetnie zorganizowana ekipa, epickie krajobrazy, wyjątkowe rowerowe wyzwania i – co za tym idzie – niesamowite kolarskie trofea. Ewentualny wzrost formy zdaje się być już tylko efektem ubocznym. Wszyscy świetnie odnaleźli się w tych typowo górskich realiach, ale największe wyrazy uznania należą się naszej jedynej kobiecie w naszym zielono-czarnym peletonie nad Como – Oli. Znosiła dzielnie wszystko, wszystko „wyjechała”, a krew, pot i łzy nie zatrzymały jej w zdobywaniu tych samych szczytów co pozostała dziesiątka facetów. Ogromne gratulacje. Brawa dla wszystkich!

Nasze know-how udoskonala się z wyjazdu na wyjazd. Nieocenione wsparcie Grupy Cichy-Zasada w postaci pojemnego i mega wygodnego Volkswagen Caravelle (za które po stokroć dziękujemy) jest zawsze bazą organizacyjną naszych wyjazdów. Do tego klubowy sztab planistów i ludzi od zadań specjalnych plus świetna współpraca w zespole. Kolejny wyjazd już nabiera kształtów. A gdzie? Tego jeszcze nie wie nikt…

⏩️ Suma kilometrów: 290 (+ 20) km 

⏩️ Suma przewyższeń: 9250 m

Zobacz także

5 1 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »