„Słowenia była” by Krakoska Scena Gravelowa

Był plan i skład sprawdzony feat. Destination Lycra, brakowało tylko typowego Cietwiortego, zwanego również Le Quatrieme; taki zawsze ma akurat komunię: albo ćwiczy picie wody z Sanu bez wypinania espedów, żeby ogolić PGR, albo jeździ we dwoje na jednym rowerze w dół Wisły, albo zabiera albańskiego psa do framebaga pod namiot, albo planuje jak wrócić z Salonik na Kazimierz głównie asfaltami, bo mu brakuje jeszcze tylko kilku milionów kwadratów w Kotlinie Panońskiej.

Więc było nas trzech, niecierpliwy w nas ciskał się duch, był pick-up i była autostrada do małego kraju wielkich sportowców (chociaż ex-skoczków), gdzieś na równie odległych peryferiach habsburskiego imperium, i dyskusje po świt. Był parking w Kranjskiej Gorze. Były szczyty w chmurach i bunkry Wojny Światowej. Były brody, kładki, Most Napoleona i most, z którego śmiałkowie skaczą do wody, fajny hotelik w starym miasteczku i kolacja przy winie nad rzeką, był hostel dobrze zarezerwowany i był taki źle zarezerwowany, więc nadal pozostaje opcja powrotu we wrześniu, z Mają, żoną lub narzeczoną.

Był przelot w kierunku włoskiego Adriatyku i przelot wzdłuż słoweńskiego Adriatyku, po wypasionych ścieżkach rowerowych po których kiedyś wąskotorówki jeździły. Trochę było deszczu, trochę wina z lokalsami, trochę lodów i dużo pizzy. Było pływanie; można było na plażę przez miasteczko w samych slipach, bo i tak się wygląda, jakby człowiek miał białe spodenki do kolan i białą podkoszulkę. Było pranie dwa razy. Była Istria w poprzek, Chorwacją, z asfaltowym oddechem na niekończącym się podjeździe naznaczonym napisom ku chwale Nibalego. Były widoki z przełęczy.

Figi były dalej niedojrzałe, no i może i nie było żelek imbirowych, były za to mortadela, ser i Ożujsko 0% w roli izotonika, najlepiej smakujące na schodach za sklepem. Była zamknięta łańcuchem granica Schengen, były więc też rozważania czy lepiej 18 kilometrów leśnego objazdu czy tydzień aresztu w Rijece. Było gravelowe piekło i było niebo, tuż nad niedostępnym szczytem Sneżnika.

Był szuter: szuter gruby, szuter drobny, szuter ubity i szuter z potłuczonych doniczek. Szuter na drogach leśnych i szuter na drogach powiatowych. Były kamienie jak wielkie pieczarki, po których nie tylko kierownik Sekcji pieszej KSG, ale nawet taki, co wszystko #przejedzie na swoim małym RAG+u wspólnie spacerowali z buta. Były jeziora wielkie, że aż strach i była jazda po grobli przez jezioro z chwilowym brakiem wody. Były Alpy Julijskie z Triglavem. Był Kras. Nie było innych podobnych bikepackerów. Była traka rysowana najlepiej na kanapie na Podwawelskim, i był skrót obmyślony przez matematyka od operatorów subnormalnych. Był ostatni dzień w deszczu tylko pod górkę.

Było tego wszystkiego jakieś 680 km i 12 tysięcy metrów up, była kupa szydery i żartów o myśliwym i niedźwiedziu, trochę suchych. Właśnie! misiów nie było, może dlatego, że był w sumie jeden dzwonek na trzech, ale był. W skrócie, Słowenia była.

Tekst i zdjęcia: Krakoska Scena Gravelowa

Zobacz także

https://magazynbike.pl/tour/2020/07/26/wywiad-ola-i-piotr-budzynscy-szosa-bo-to-fajny-rower-jest/

Informacje o autorze

Autor tekstu:

Zdjęcia:

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »