LIV rowery dla dziewczyn albo Almodóvar, życie i mtb

Almodóvar, życie i mtb

 

Siedzimy w niewielkiej sali konferencyjnej, kończąc śniadanie. Delikatne podniecenie przed pierwszą jazdą udziela się wszystkim. Spoglądamy na siebie: dwadzieścia kobiet z różnych zakątków świata. Szacujemy się, oceniamy, podświadomie rywalizujemy. Nie znamy wzajemnie swoich imion, ledwo kojarzymy kraje, z których pochodzimy, ale zastanawiamy się, czy siedząca obok dziewczyna może być w jakiś sposób konkurencją. Tak działają kobiety. To nie film Pedro Almodóvara. To życie! To MTB!

 

Bacznie lustrując skład śniadań sąsiadek, słuchamy dalej. Lindsey ma zwyczaj mówienia całym ciałem. Jeśli tłumaczy fazy bunny hopa, jej ciało faluje; począwszy od dłoni, przez ramiona, aż do wieńczącego całość tanecznego podskoku. Jeśli mówi o życiu, pomija tylko podskok: „Wszystkie wiemy, że rower to tylko maszyna, kawałek karbonu i aluminium, jednak korzystanie z niej jest szeregiem wyborów. To styl życia, w którym masz szansę poczuć się lepiej ze sobą i z innymi ludźmi.”

 

“Rower potrafi uratować życie.” Amy Stanfield z Liv uśmiecha się delikatnie. Jest łagodna i spokojna. “Mnie uratował, gdy straciłam dziecko.” “Babskie historie,” myślę sobie, ale doskonale rozumiem, co ma na myśli. Patrzę na dziewczyny. Wpatrzone w Amy, potakują:  rower potrafi leczyć z uporczywych złych myśli. Nawet jeśli robi to na chwilę, nie sposób nie być mu za to wdzięcznym. Czy kobiety są pod tym względem inne niż mężczyźni? Czy z jakiegoś powodu mają pod tym względem większe potrzeby? Nie sądzę. Ludzie z Liv też to wiedzą – ich filozofia opiera się na przeświadczeniu, że dziewczyny tak samo jak faceci mogą potrzebować roweru: do zabawy, do trenowania, do ucieczki od rzeczywistości. Ludzie z Liv wymyślili, że dziewczynom będzie miło, gdy dostaną w tym celu dziewczyński rower.

 

Arizona Dream

 

Mail, który wpada do mojej skrzynki w jakiś niedzielny wieczór, jest tak nierealny, że z początku go ignoruję. Stany? Arizona? Sedona? Giant? Liv? Przecież ja nawet nie mam paszportu! Dzień później mailem leci zgłoszenie, a w urzędzie ląduje wypełniony wniosek. W październiku paszporty wyrabia się szybko! Chwilę później, choć nie bez stresu, mam i wizę.

 

Co wiem o Arizonie? „Mają tam grzechotniki.” mówi moja mama. No właśnie… nic nie wiem!

 

Co wiem o Liv? Że robią rowery dla dziewczyn.

 

 

 

Liv ma misję

 

Tak to wszystkie odbieramy, uczestnicząc w prezentacji dwóch nowych modeli terenowych, które marka właśnie wprowadza na rynek: Pique (120 mm skoku) i Hail (160 mm).

 

Istotnie, MTB nie jest światem dla królewien. Środowisko nie jest pałacowe: skały, błoto, kamienie, dropy i przepaści. Oraz iście niedworska etykieta: pot, krew i obezwładniająca przewaga mężczyzn. W kolarstwie faceci biją kobiety liczebnością, siłą i orężem. Nie sposób z nimi rywalizować, choćby dlatego, że są inaczej zbudowani. Większość rowerów to rowery właśnie dla nich. Liv w swym feministycznym manifeście nie maluje męskich rowerów na różowo, nie montuje w nich mięciutkich siodełek i nie opracowali jeszcze (na razie) schowka na błyszczyk i tampony (który mógłby być dostępny w opcjonalnym pakiecie). Zrobili coś innego: zaprosili 150 dziewczyn, by na podstawie pomiarów kobiecych sylwetek (łącznie z długością palców dłoni) opracować konstrukcję roweru ściśle dla kobiet. Od białej kartki, bez porównań, ba! nawet wbrew szalejącym trendom – rowery są krótkie i mają wysoko środek supportu, by łatwiej było na nich pokonywać przeszkody. Czy to będzie działać? Ja i moje towarzyszki jesteśmy tu, by to przetestować, a dziewczyny z Liv już mają chytre miny. Zapadnięta w hotelową sofę, dopijam moją amerykańską słabą kawę i słucham Leigh Donovan (!), gdy opowiada o trwającej dwa lata budowie prototypów i testowaniu obu modeli. Leigh jest studziesięcioprocentową Amerykanką: sposób w jaki mówi, o czym mówi, jej akcent i dobór słów, budowanie napięcia i grozy wokół błahych tematów sprawia, że czuję się jak na planie kolejnego odcinka “Pimp my Ride” albo “American Chopper” i jednym okiem rozglądam się za kamerą MTV czy Discovery Channel. Za chwilę jednak Leigh wsiądzie z nami na rower i wszystko się zmieni…

 

 

Sedona ma w sobie coś z Zakopanego: miasteczko, położone u stóp czerwonych skał, jest dość odpustowe. W ciągu sezonu potraja ilość mieszkańców i składa się głównie z hoteli, sklepów z pamiątkami, sklepów z rękodziełem, salonów z tiszertami oraz salonów wróżenia z ręki. Pomieszanie tradycji indiańskich z New Age, trochę Meksyku, trochę Europy… Turystów przyciąga tam spektakularna przyroda, która według niektórych, właśnie w okolicach Sedony dzieli się obficie swoją tajemniczą dobroczynną energią. Będąc Amerykaninem możesz uwierzyć we wszystko! Nawet w cztery wiry energii, które mogą uczynić cię lepszym.

 

 

Wybór Sedony na medialną “degustację” Liv tłumaczy Isabel DelCastillo – PRowiec Liv: Chcieliśmy pochwalić się rowerami jeszcze przed końcem roku. Mogłam zaprosić was do Włoch albo na południe Hiszpanii, ale listopad tam jest zupełnie niepewny. Pod tym względem południe Stanów jest idealne – słońce nawet w grudniu, temperatury w ciągu dnia bardzo przyjemne. Tajemniczość Sedony i jej dobra energia nie była bez znaczenia, ale najważniejszym powodem były traile! To jedno z najbardziej obleganych rowerowo miejsc w USA. Ścieżki są obłędne i już sam krajobraz potrafi cię uskrzydlić. Jeśli jeszcze masz pod sobą dobry rower, możesz zupełnie się tu zapomnieć. Trzeba tylko uważać, by nie zajeździć się na śmierć.

 

 

Leigh Donovan jest trzykrotną medalistką Mistrzostw Świata w downhillu. Stoi teraz przed nami, ma identyczną jak my wszystkie koszulkę i identyczny rower. Jest jedną z nas. Ruszamy na trasę, Leigh jedzie w środku stawki, czasem ją słyszę, jak koryguje czyjąś pozycję, czy daje wskazówki dotyczące techniki jazdy. Słyszę jej lekko zachrypnięty rockowy głos i salwy jej śmiechu. Przedziwne uczucie… Chwilę później zapominam w ogóle o tym, kim jest, jaka przepaść dzieli jej umiejętności od naszych… od moich.

 

 

Masakra

 

Nawierzchnia jest dość trudna, mimo że trasa sama w sobie należy do łatwych. Trudność bierze się z miejscowej sypkości podłoża: raz doskonała przyczepność na skale, innym razem miałki gliniasty pył, w którym opony zakopują się, grzęzną, by zaraz trafić na ukryty w pyle kamień, który potrafi nieprzygotowanego na spotkanie z nim jeźdźca wybić z cennego rytmu. Okazuje się, że próżne nasze szacowanie sił wroga przy śniadaniu: poziom dziewczyn jest dość wyrównany! Żadna z nas nie jest nowicjuszką i poza Muriel – Francuzką pracującą dla hiszpańskiego MTBPro wszystkie jeździmy podobnie. Muriel Bouhet rządzi. Robi wrażenie nawet na Leigh. Dobrze mi się za Muriel jedzie: patrzę, obserwuję i próbuję dorównać. Jazda z Muriel nie budzi we mnie żadnej zawiści: jest świetna i wszystkie to widzimy. Może gdyby była typem zadufanej w sobie panny, byłoby inaczej. Na szczęście nie jest. Muriel zostaje “shredderką” dnia, a Saskia z Holandii odnosi największe rany: wpada w kaktusy, których kolce nasz przewodnik usuwa z jej łydki kombinerkami. Masakra! Po jednym dniu na rowerze pamiętam już wszystkie imiona, wiem, kto opowiada najśmieszniejsze historie, kto ma dzieciaki, kto mieszka z kotem i walczy z matką domagającą się wnuków, kto czym się interesuje (no rowerami oczywiście!), i znam najlepsze historie dotyczące “depilacji okolic bikini”.

 

 

Kończymy jazdę gdy, na naszych europejskich zegarkach jest prawie północ. Na niebie lampa, 27 stopni w cieniu, a w główkach łóżeczko. O takiej porze błędy same się proszą o popełnianie. Wszystkie to odczuwamy i potykamy się czasem o własne nogi. Wiry energetyczne Sedony czerpią swoją energię prawdopodobnie z jet zlaggowanych Europejek wracających z roweru. Sedona rozkwitała, my dogorywałyśmy.

 

 

Skały

 

Wieczorem zabierają nas na skały. Słońce właśnie znika za górami, robi się stanowczo chłodniej, wspinamy się na niewielkie wzniesienie i… zamieramy. Widok, jaki otwiera się na szczycie, odbiera nam mowę, hipnotyzuje nas na dobrych parę kwadransów. Wszędzie dookoła pradawne monumentalne pasiaste rude piaskowce – mamy przed sobą żywą scenografię do westernu i nie sposób nie ulec magii tej chwili. Tajemnicze wiry oddają nam teraz to, co zabrały parę godzin wcześniej. Nawet jeśli nie wracają mi wszystkie siły, nabieram dziwnego skupienia, jakieś świadomości i jasności myśli. Yolanda – nasza hiszpańska joginka usadza nas w kręgu i szepcząc swoją hiszpańską angielszczyzną, liczy oddechy. Chłód (chciałam powiedzieć niemiłosierne zimno) przychodzi na pustyni równo z zachodem słońca i to ono sprawia, że zbieramy się powoli do odwrotu. Dziwny uduchowiony wieczór w gronie dziewczyn, które właściwie parę chwil wcześniej porozrzucane były po całej planecie. Teraz są tu i lubię je.

 

 

Na drugi dzień przewodnictwo nad moją grupą obejmuje Lindsey Voreis. Jedziemy dłuższym i trudniejszym technicznie szlakiem, ucząc się po drodze bunny hoppów i zgrabnego wklejania się w strome bandy. Trail nazywa się Mescal, czyli meksykańska wódka z agawy i można się nim naprawdę upić. Każdego dnia towarzyszy nam Sterling Lorence – kanadyjski guru fotografii rowerowej. Sam świetnie jeździ i widać, że czerpie z jazdy nie mniejszą radość niż nasz żeński team. Dystans pokonany drugiego dnia nie powala, ale znów towarzyszy nam niemiłosierny listopadowy upał i znów kończymy jazdę o europejskiej północy, więc mam dość. Mój dzisiejszy rower Hail 1 jest wyższym z oferowanych przez Liva dwóch alumniowych wersji Hail’a, jest ciężki, ale łatwość z jaką pokonuje trudny teren przekracza moje oczekiwania: rower jedzie jak przyklejony, niezależnie czy zjeżdżam na nim stojąc na pedałach, czy właśnie podjeżdżam lekki podjazd po skalnych stopniach. Tutaj wytrawny miłośnik hardtaili składa hołd fullowi. Howgh!

 

 

 

Wiry

 

Impreza pożegnalna trwa do 22:00 – potem w hotelu obowiązuje cisza nocna. Zsuwamy stoliki, bo chcemy siedzieć razem, bliżej siebie, żeby jeszcze pogadać. Popijamy kalifornijskie wino, gadamy i właściwie nie wiem, kiedy wylegamy na parkiet, a DJ podrzuca nam mikrofon. Mam w prywatnych zbiorach film w którym trzykrotna medalistka Mistrzostw Świata w zjeździe wraz z moją koleżanką z francuskiego BIKE śpiewa “Like a Virgin” Madonny.

 

 

O 6:30 rano zbiegam jeszcze na zajęcia jogi, po których żegnamy się z rozjeżdżającymi się w różne strony dziewczynami. Opieram czoło o czoła moich nowych koleżanek i czuję się jak na zakończenie kolonii: zaraz się poryczę.

 

 

Panowie, czy Wam się takie rzeczy przytrafiają?

 

Czy to tylko energetyczne wiry Sedony?

 

\

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Anna Tkocz

Zdjęcia: Sterling Lorence

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »