Ebike w praktyce, czyli jak zrobić 6 razy Koma jednego dnia

Zamiast wstępu, dla niewtajemniczonych, dodać tylko wypada, że KOM to King of the Mountain, król góry na popularnym portalu społecznościowym zwanym Strava, grupującym sportowców, czyli najwyższy laur, jaki można zdobyć. Wraz z jego odpowiednikiem damskim, czyli Queen ot the Mountain, to po prostu odznaka dla tego, kto pokonał najszybciej dany odcinek, w górę lub w dół. Flagowanie zaś dotyczy znakowania odcinków, które wydają się nam podejrzane. Sygnalizujemy w ten sposób, że ktoś mógł oszukiwać, podejmując wyzwanie. Na przykład używając elektrycznego roweru… Zanim jednak doniesiecie na wspomnianą bandę do UCI i odpowiednich gremiów, dzieląc się swoimi podejrzeniami co do niedozwolonego dopingu w stylu Cancellary, odrobinę Was uspokoję. Nie był to podjazd pod Galibier ani też Mont Ventoux, tylko bezimienny odcinek w górach Sierra Nevada, który miał to nieszczęście zostać przez kogoś oznakowany. I tym samym stał się polem technicznego eksperymentu.

 

Sceptycyzm

 

Tekst na temat roweru znajdziecie tutaj, ale jazda na nim była o tyle dla mnie samego nieoczekiwanie interesująca, że stała się powodem do popełnienia tego tekstu. Nie, nie był to pierwszy rower elektryczny, na którym jeździłem, nie pierwszy też wyposażony w napęd Boscha, najdoskonalszy obecnie na rynku w swojej kategorii, ale pierwszy, który wypada potraktować poważnie z conajmniej kilku względów. Mimo dość powszechnego sceptycyzmu w podejściu do ebike’ów, wyrażanego także na naszych łamach, rowery elektryczne mają sens i można dla nich znaleźć uzasadnienie, wystarczy wspomnieć choćby o demografii… Nie dość, że społeczeństwo nam się starzeje, to w dodatku wszelkie badania statystyczne mówią o tym, że młodzież rusza się coraz mniej. I choć możemy na to kręcić nosem, grupa docelowa ebike’ów będzie rosła… Pokaźna jest też grupa tych, którzy z różnych względów nie są na najwyższym poziomie wytrenowania (prawdziwy lub wyimaginowany brak czasu, choroby fizyczne lub kontuzje, nadwaga itd.), a mimo wszystko nie zamierzają zrezygnować z ambitniejszych wypraw. Elektryki będą im je umożliwiać. Pamiętając o wszystkich związanych z tym niebezpieczeństwach, bo np. ktoś, kto mało jeździ, jest słabszy technicznie i nie poradzi sobie w górach. Ale mimo wszystko… Samochody też nie mają ograniczników przy 20 km/h, ludzie rozpędzają się i głupio giną, więc zagadnienie polega raczej na oswojeniu tematu, edukacji, niż na absolutnym potępianiu. Pomyślcie, kiedyś też będziecie mastersami. Czy będziecie chcieli zrezygnować ze swoich pasji tylko dlatego, że sił jakby mniej? Przejdźmy więc do wyjaśnienia, o co tak naprawdę z tymi elektrykami chodzi…
 

 

To nie motorower

 

To, co nazywamy rowerami elektrycznymi, to zwykle rowery ze wspomaganiem elektrycznym, w wielu krajach zwane pedalecami. Zgodnie z przepisami EU wspomaganie (a nie samodzielny napęd, bo pedałować trzeba zawsze) odłączane jest powyżej prędkości 25 km/h. Trzeba je więc odróżnić od pojazdów elektrycznych, gdzie silnik elektryczny zastępuje spalinowy, a które bywają dostępne także w Polsce. Jednym słowem, ebike, o którym mówię, to wciąż rower, bo może jechać napędzany wyłącznie siłą ludzkich mięśni, a silnik elektryczny służy tylko do wspomagania tej ludzkiej mocy (lub niemocy). Ebike’i różnią się między sobą miejscem zamontowania napędu (wspomaganie w piaście przedniej, tylnej, napęd przenoszony na korbę); sterowaniem i oprogramowaniem, a raczej zaawansowaniem tego ostatniego. Zwykle dostępnych jest kilka stopni wspomagania plus jakiś „mózg”, czyli komputerek pozwalający zorientować się co do mocy, stanu akumulatora i, co wyjątkowo istotne, zasięgu powiązanego z dwoma poprzednimi. Wymieniam Boscha jako system najbardziej zaawansowany, bo ze względu na centralne umieszczenie silnika i akumulatora oraz dopracowany sterownik pozwala zbudować sprzęt, który najbardziej przypomina zwykły rower. Ma nisko, czyli korzystnie, umieszczony środek ciężkości i koła nie są dodatkowo obciążone. To wielka wada napędów w tylnej lub przedniej piaście, beznadziejnych w terenie (typu pierwsze eksperymenty KTM-a). Dodatkowa masa pozostaje również w granicach rozsądku (czytaj: 21 kg, dla fulla takiego jak Trek Powerfly+, który bez tego typu napędu i akumulatora ważyłby 13 kilogramów, jest do przyjęcia).

 

Silnik

 

Napęd Boscha z serii Performance w wariancie Cruise (bo jest też wersja Speed, która ma wspomaganie do 45 km/h!) ma pięć stopni wspomagania. Pierwszy to brak wspomagania, czyli mamy po prostu ciężki rower. Drugi – tryb Eco, oprócz własnej mocy dostajemy jej dodatkowe 50%. W trzecim stopniu Tour moc wspomagania rośnie już do 110%, a w Sport do 170%. Ukoronowaniem nieziemskiej mocy jest tryb Turbo, gdzie liczba ta wynosi 270%. Teoretycznie przynajmniej maksymalny zasięg ze wspomaganiem wynosi ponad 120 km, ale w praktyce po naładowaniu można spodziewać się liczby ok. 60 km. Podwyższenie trybu powoduje spadek zasięgu mniej więcej o połowę, czyli przejście z Eco na Tour daje nagle 30 km pod prądem w miejsce 60 km itd. 
 

 

Jazda

 

eBike na Boschu jeździ jak rower, przynajmniej wtedy, gdy nauczymy się nim sterować. Jeśli tylko mamy włączone wspomaganie, efekt silnika odbierany jest po prostu, jakby ktoś nas pchał, słabiej lub mocniej. Efekty dodatkowe pojawiają się wtedy, gdy używa się trybów wyższych, bo dołączanie wspomagania jest wówczas gwałtowniejsze. Dlatego też generalnie w trudniejszym terenie wskazane jest użycie trybu Eco, przynajmniej do momentu, gdy przyzwyczaimy się do momentu „popychania” roweru. Każde naciśnięcie na pedały powoduje większe przyspieszenie niż normalnie, ale efekt szybko można opanować i nauczyć się go wykorzystywać. Oczywiście rower na zjazdach może też jeździć z zupełnie wyłączonym napędem.

 

Elektryk ma dodatkową cechę, której nie znajdziemy w normalnym rowerze, pozwala bowiem na użycie zamiast niższego biegu, gdy to jest potrzebne, np. na podjeździe, wyższego stopnia mocy. Efekt jest ten sam – utrzymanie tego samego odczuwalnego obciążenia pod nogą. Oczywiście, ujemna strona takiej zmiany to skrócenie zasięgu. Zaleta – możliwość utrzymania się na kole znacznie silniejszego osobnika, jakże kusząca.

 

Dojadę czy też nie dojadę?

 

Każdy, kto wsiada po raz pierwszy na elektryka, bawi się trybami wspomagania, w szczególności turbo. Dodatkowa moc upaja, szczególnie na bardzo stromych podjazdach. Kluczem do wykorzystania wspomagania jest kadencja, bo zasadniczo całość działa najlepiej (czytaj: równomiernie), gdy pedałujemy szybciej. Znalezienie właściwego tempa nie jest trudne, do wypracowania na jednej dłuższej wycieczce. O wiele ważniejsze jest jednak nauczenie się, że akumulator kończy się szybciej niż w teorii, szczególnie gdy korzysta się z wyższych trybów. Po 1/3 górskiej trasy oprócz po prostu pedałowania coraz częściej rzuca się okiem na wyświetlacz, sprawdzając poziom kresek baterii i teoretyczny zasięg. Każdy dodatkowy zastrzyk mocy jest karany jego spadkiem. Lęk przed zostaniem w górach z ciężkim gratem uczy najlepiej, że powinno się stosowac po prostu tryb Eco, który i tak pozwala na pokonywanie bardzo stromych podjazdów. Wyobraźcie sobie, że do waszych 200 watów przeciętnej mocy macie dodane dodatkowe 100! Co się dzieje, gdy akumulator się skończy? Zostaje: 21 kg + opory wewnętrzne systemu + najlżejsze przełożenie (15 z x 2,5) do 42, czyli ok. 37 do 42 zębów. Twarde. A Trek w Powerfly+ i tak użył przełożenia bardziej miękkiego niż większość firm. Przypomina to mniej więcej jazdę na zjazdówce, tyle że pozycja trochę wygodniejsza pod górę.

 

Przedwiośnie

 

Prawdziwe góry i rower elektryczny klasy wyższej, jeżdżący jak normalny góral, pozwoliły pokonać mi początkowy sceptycyzm, choć niekoniecznie zostać stuprocentowym fanem sprzętu. Potrafię jednak wyobrazić sobie, że zostanę nim w przyszłości. Mimo wszystko największy problem to chyba wciąż masa, która wpływa na wrażenia z jazdy, bo wspomagania można używać albo nie. Perspektywa roweru, który waży 13 kg i ma te same cechy, jest kusząca, po prostu zwiększa możliwości i poszerza horyzonty. Pozwala jeździć szybciej i pokonywać większe góry, nawet jeśli własne siły na to nie pozwalają. Wszystko jest dla ludzi, trzeba tylko wiedzieć, jak z wynalazków korzystać. W końcu zjazdowcy też przecież nie wpychają swoich rowerów pod górę, tylko korzystają z wyciągów, bo tak jest wygodniej. 

PS
Nawiasem mówiąc, całe zamieszanie wokół elektryków bardzo przypomina mi dyskusje, gdy wchodziły twentyninery, a ostatnio fatbike’i. Nie macie podobnego wrażenia? Peace!

PS2
Przy okazji, instrukcja obsługi fatbike’a znajduj się tu

eBike to nie suszarka, nie kopie zmoczony 😉

Informacje o autorze

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski, g.radziwonowski@magazynbike.pl

Zdjęcia: Trek, Grzegorz Radziwonowski

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »