15 lat wcześniej
W czasach szybkich mediów informacja, że coś wydarzyło się w 2004 brzmi mniej więcej tak, jakby było to przed wojną (nie ważne którą). Ale wyobraźcie sobie, że w 2004 roku działał już doskonale internet, ba…. jakimś cudem zachowała się i jest nadal utrzymywana strona imprezy o której wspomniałem – .bike2004-walbrzych.hm.pl. Sama strona to prawdziwy wehikuł czasu, który pozwala nie tylko przypomnieć sobie kilka faktów, ale też spróbować je zrekonstruować. A że osobiście na tych ME byłem, także dla mnie byla to podróż interesująca. Choćby ze względu na tło strony z Mają Włoszczowską (na Giancie, czyli sprzed naprawdę kilku dobrych lat – to pierwszy full, NRS, z tego co pamiętam, ale to już temat na zupełnie inną historię). Pamiętam kibicowanie na żywo Mai na trasie cross country w Książu i jak przez mgłę odwiedziny na mecie trasy DH. Zawodników pakujących się do aut by wyjechać na górę? Wymyśliłem więc, by trasę DH spróbować powtórzyć – z czystej ciekawości, co z niej zostało, ale też żeby zobaczyć, czy rower enduro poradzi sobie z poziomem tamtych tras zjazdowych. Pod względem sprzętu minęły przecież lata świetlne. Słowo do słowa, wrzutka na FB magazynbike, z zaproszeniem do wspólnego przejechania trasy i…. w kolejny weekend jedziemy!
Trasa zjazdowa z pamiętnych mistrzostw wyglądała tak – na niebiesko zaznaczono podjazd, czerwona linia to sam zjazd
Zgrana ekipa
Dyskusja pod postem była bujna, wynikało z niej przede wszystkim to, że trasa nie istnieje. Po pracach leśnych w ostatnich latach fragmenty stały się zupełnie nieprzejezdne – powstały szkółki. Część osób sugerowała, że fragmenty jednak istnieją, podobno nawet jakieś konstrukcje drewniane, ale na pewno nie da się przejechać całości. Ostatecznie umówiliśmy się pod Hotelem Dworzysko, w Szczawnie Zdroju. Plan naszej trasy, zaplanowanej przez Grzegorza Skibińskiego, ostatecznie wyglądał tak jak widzicie poniżej. To on był wodzem całego przedsięwzięcia na miejscu. Sam jeździ w enduro, w przeszłości także pomagał w wyznaczaniu tras organizatorom, zarówno maratonów, jak i zawodów (włącznie z planami Enduro MTB Series, ale do nich doszło). Plan zakładał także, że team Bike będzie większy, ale ostatecznie byłem sam – zmienna pogoda potrafi wystraszyć nawet najtwardszych 😉
Kierunek Chełmiec!
Jeśli jeździliście w okolicach Wałbrzycha, to zapewnie wiecie, że cele szczytowe mogą być dwa – Chełmiec i Trójgarb. Dokładnie taką kolejność zwiedzania zaplanowaliśmy. Obydwie górki były odwiedzane przez wiele imprez często, nic w sumie dziwnego, bo są z punktu widzenia kolarzy MTB bardzo atrakcyjne. Równie emocjonujące co zjazdy, są i podjazdy!
Zanim zaczęliśmy wjeżdżać na Chełmiec, mogliśmy podziwiać w słońcu Trójgarb – pogoda zapowiadała się słoneczna. 14 grudnia? Niemożliwe!
Na Chełmiec wjeżdża się zwykle podobnie – czyli drogą, albo fragmentami, które pokonują maratończycy, co oznacza drogi, tyle, że mniej przetarte. Na jednym z zakrętów czai się… jedna ze ścianek z ME 2004! Grzesiek najpierw ją pokazał…
A potem zjechał. Zrobiliśmy to zresztą w kilka osób. Powyżej widać nawet z 200 metrów trasy, ale wyżej jest już szkółka. Poniżej ślady także szybko nikną.
Nic więc dziwnego, że po prostu jechaliśmy w górę. Tu widok na Wałbrzych i niemal cała ekipa z wyjątkiem autora – Asia, Grzesiek, Darek i Sławek
W tym składzie wjechaliśmy na sam szczyt. Tuż pod nim przejrzystość powietrza zaczęła gwałtownie spadać – widok ze zdjęcia otwierającego był chyba ostatnim możliwym
Szkoda, bo bukowe lasy na Chełmcu są przepiękne!
Tu jeszcze coś widać….
A tu już tylko wieże na Chełmcu. Na górę da się w sezonie wejść – tego dnia całość była zamknięta. Pochodzi z XIX wieku. Ciąg dalszy stanowił zjazd z Chełmca niebieskim szlakiem. Częśc pierwsza, spod szczytu, to szczerze mówiąc rzeźnia. Jest ekstremalnie stromo, w tych warunkach dla mnie było to nie do zjechania bez podpierania – kilka razy musiałem zsiąść z roweru. Część dolna za to dobrze znana jest z MP w maratonie z 2017 z Wałbrzycha, zdecydowanie łatwiejsza, choć nie łatwa. Nasz zjazd możecie zobaczyć tutaj
Zjazd niebieskim z Chełmca zaczyna się stromo….
Na końcu najtrudniejszej części jest ściana – nie do przejechania!
Na końcu zjazdu okazało się, że w jednym z rowerów problemy techniczne ni chcą zniknąć – powietrze nadal schodzi. Została zarządzona lekka zmiana planów
Przerwa techniczna
Problem z kołem, a raczej oponą spowodował, że zboczyliśmy do warsztatu (i domu) Grześka, gdzie mogliśmy dokonać naprawy
Na szczęscie nie wymuszało to wybitnej zmiany trasy. Zacinający śnieg nie ułatwiał sprawy….
Ale jeśli dobrze się przyjrzycie, widać po środku obrazu podjazd drogą gruntową, znany z jednego z Bike Maratonów – prowadzi na Trójgarb
My jednak pokonaliśmy jeszcze jeden, znany tylko miejscowym singiel w stronę Lubomina (możecie go znaleźć zjeżdżając śladem)
A tam wspólnymi siłami rower został naprawiony. Była i gorąca kawa! Warunki były…. średnie.
Została zamieniona opona, zalane świeże mleko itd. Warunki pogodowe – mokry śnieg – spowodowały, że ekipa nam zmalała do trzech, a raczej czterech osób, bo dołączył nowy kolega 🙂
Na Chełmiec
I jak to zwykle bywa, okazało się, że wystarczy zacząć się ruszać i wjechać trochę wyżej, by zrobiło się lepiej. Temperatura spadła, w miejsce deszczu pojawił się świeży śnieg
Co niekoniecznie ułatwiło pedałowanie, ale za to nie było już tak mokro!
Zrobiło się też bardzo fotogenicznie – to już stoki Trójgarbu
A to miejsce możecie znać, bo bardzo blisko jest z niego do pewnego skrzyżowania
Dobrze znanego wszystkim, którzy na Trójgarb wjeżdżają na rowerze, ale też startowali tu w wielu imprezach
Na szczyt jest bowiem wygodniej wjechać nie od strony przełęczy Lubomińskiej, gdzie trzy szlaki prowadzą na wporst na szczyt – ale są bardzo strome – tylko zakosami, od tyłu
Szlaki i droga dla rowerów (tak ja nazwijmy umownie) łączą się pod szczytem w jeden trakt
Nasze fatbiki wyglądały coraz ciekawiej
I niekoniecznie chciały jechać
Sam szczyt wyglądał bardzo zachęcająco – ledwo było widać wieżę
Widoki z góry były również imponujące
Z bliska można było zobaczyć rower… na którym jechałem
Trochę wyżej krajobraz był coraz bardziej mleczny
Z małymi wyjątkami – tu widok w stronę Jeleniej Góry
Na dole jest wiata, a w wiacie skrytka z pieczątką – można mieć zgrabną pamiątkę
Oczywiście jeśli macie na czym ją przybić – na smartfonie się nie da!
Z Trójgarbu także zjechaliśmy szlakami znanymi z maratonów – najpierw niebieskim (słynne melafiry, zimą jest łatwiej), a potem z powrotem w stronę Lubomina żółtym i zielonym.
Zjazd zimą jest trudniejszy, bo te wszystkie skośne korzenie, tak atrakcyjne latem, gdy jest sucho, są…. śliskie
Było więc trochę tańcowania, ale obyło się bez upadków i problemów. Z Lubomina wystarczyło już tylko wrócić do szczwana Zdroju
Gdzie oczywiście w cudowny sposób na 10 minut niebo się rozstąpiło i…. znów zaświeciło słońce! A potem zaczęło padać, żeby nie było.
Tak wyglądała nasza rzeczywista trasa – możecie swobodnie ją powtórzyć, zaliczając wszystkie ekstrasy
Wracając do Trójgarbu…
Miesiąc z kawałkiem później byłem tam znowu, tym razem piechotą, po wcześniejszym sprawdzeniu pogody. Wyglądał…. inaczej.
Sama wieża to świątynia trójkątów, co widoczne jest doskonale gdy nie tonie w chmurach (Bill Cyferka mógłby być jej patronem – to gryps dla innych rodziców, pozdrawiam!)
1 stycznia Wałbrzych widoczny był jak na dłoni, tuż za nim w tle majaczyła Ślęża
W drugą stronę spektakl był jednak jeszcze bardziej widowiskowy, bo w oczy kłuła Śnieżka, królowa Karkonoszy!
PS skąd Vancouver w nazwie? Z powodu…. pogody. W Wałbrzychu podobno tak jak w Kanadzie jest zmienna. Bo ścieżki wiadomo – mają gorsze!