Maja Włoszczowska: Szkoła życia

Tak zaczyna się pierwszy rozdział mojej książki, którą w drugiej połowie października znajdziecie na księgarskich półkach! Za namową Juliana Obrockiego oraz wydawnictwa G+J opisałam w niej swoją walkę o powrót do sportu po ciężkiej kontuzji, ale nie tylko. Nie jest to zwykła biografia, nie jest to poradnik rowerowy, nie jest to typowa książka motywacyjna…

Znajdziecie w niej historie z mojego życia, które sprawiły, że dotarłam na sportowe wyżyny. Znajdziecie szczegóły dotyczące pracy sportowca, diety, radzenia sobie z presją. Przekonacie się, że sport to chwile szczęścia na podium, ale także ciężka harówka, ból, łzy, kontuzje, szpitale i zmaganie się z przeciwnościami. To też trudne decyzje, w różnych sprawach, a potem tych decyzji złe lub dobre skutki. Nie tylko zwycięstwa, medale, wywiady i popularność, ale też gorycz i samotność porażek. Odpowiadając na pytania fanów, w moje historie wplotłam również rozdziały typowo poradnikowe. Jak wybrać rower, nauczyć się techniki jazdy. Jak zacząć trenować, by obeszło się bez szwanku na zdrowiu. Jak radzić sobie ze stresem przed startem w zawodach i jak znaleźć motywację do treningu. Wierzę, że każdy z Was znajdzie w tej książce coś dla siebie. A zatem… zachęcam 🙂

 

[…]
Zwierzęcym, atawistycznym wysiłkiem próbuję się ruszyć. Ale nowy wybuch bólu na moment odbiera mi świadomość. Gdy wraca, oprócz bólu jest zimno. Leżę częściowo w wodzie, w małym strumyku. Pamiętam, że na zjeździe wykonałam skok, ale lądowanie nie wyszło najlepiej, zachwiałam się i chcąc uniknąć zderzenia ze skarpą, bo po skoku jest od razu zakręt, zeskoczyłam z roweru. Potem wybuch bólu i jestem tu na dole, w strumieniu. Bardziej wraca mi świadomość. Zderzenie dwóch myśli – do dziś pamiętam, że równoczesnych – pierwsza straszna: „No to po olimpiadzie” i druga lepsza: „Na pewno żyję, głowa cała, to tylko noga”. Próbuję się ruszyć, ale zamiast ruchu jest mój kolejny wrzask. Nade mną chyba ktoś stoi. Sekunda namysłu. Tak, to Ola Dawidowicz. Już wszystko wiem. Za trzy tygodnie olimpiada w Londynie. Jesteśmy na treningu we włoskich Alpach. Po chwili nade mną druga postać. To Marek Konwa, męski rodzynek w reprezentacji olimpijskiej w kolarstwie górskim. O ruszeniu mnie nie ma mowy. Jesteśmy sami. To był ostatni nasz zjazd – zbliża się wieczór. Wyję z bólu, ale nie zamierzam tu umrzeć. Marek rusza rowerem na dół po pomoc. Na końcu zjazdu czeka trener Marek Galiński z fizjoterapeutą i mechanikiem. Ola zostaje. Jest chyba bardziej przerażona ode mnie. Dopiero po chwili trzęsącymi rękami dzwoni do trenera. (Dziś już wiem na pewno, jak ważną rzeczą w górach jest telefon). Udaje mi się zebrać myśli. „Zabierz mój rower z trasy” – mówię do Oli. Co chwilę ból rozsadza moją stopę i wrzeszczę, by go zagłuszyć. „Przepraszam, ale muszę…”. A miał to być ostatni zjazd… Jesteśmy w Livigno, cudownej malutkiej miejscowości wśród skał i lodowców. Na końcu świata, chociaż w Europie. Niby niedaleko, ale za lodowcem, perły w alpejskiej koronie – Davos i St. Moritz. Widok mojej stopy jest przerażający.  Wygląda jakby była oderwana od reszty nogi. Jakaś kość wystaje nad butem, który razem z moją stopą w środku jest przekręcony o 90 stopni w stosunku do wyjściowej pozycji. Nie mogę na to patrzeć. „Olka, zrób zdjęcie. To będzie kiedyś historia”. Patrzy na mnie z przerażeniem, czy aby na pewno z moją głową wszystko w porządku i chcę teraz fotografować tego kikuta. Ale spełnia prośbę.


Ból narasta, odcinając myśli. Wrzeszczę, jęczę, wierząc, że to przynosi jakąś ulgę. Mijają godziny albo tak mi się wydaje. Wiem, że jestem na końcu świata, ale przecież są helikoptery. Wreszcie jakiś rumor, postacie nade mną. Chyba ekipa ratunkowa. Żeby w ogóle mnie dotknąć, zaczynają od potężnej dawki morfiny w zastrzyku. Do gałęzi nade mną przywiązują kroplówkę. Niewiele to daje i przy akompaniamencie kolejnych moich wrzasków pakują mnie na nosze. I pieszo w dół, bo tu przecież, oprócz kolarzy, nic nie dojedzie. Teraz dopiero wiem, co to ból od wstrząsów. Na dole karetka. Jak w połowie Europy – bez lekarza. Do asfaltu daleko, więc jazda po wertepach. Wreszcie stacja pogotowia. Mała, lokalna. Jedyny lekarz ma minę bardziej przerażoną niż ja. Kolejne leki i dalsza jazda. Jakiś większy szpital. Dalej nie pamiętam. 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Maja Włoszczowska

Zdjęcia:

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »