Bike: Dlaczego Motherbiker?
Joanna Sobieralska „Motherbiker”: Kiedyś, za namową znajomego, postanowiłam zacząć opisywać swoje „przygody” rowerowe na blogu. Wymyśliliśmy taki grzeczny pseudonim „Mama on bike”. Z początku, gdy pisałam tylko dla siebie (w celach motywacyjnych) i nie pokazywałam nikomu bloga, to było w porządku. Jednak któregoś dnia postanowiłam się uzewnętrznić i pochwalić znajomym i nieznajomym tym blogiem. I pojawił się problem. Nazwa za bardzo przypominała nazwę pewnego znanego i popularnego bloga rowerowego. Musiałam szybko coś wymyśleć, a że nic sensownego nie przychodziło mi do głowy, zaklęłam sobie kulturalnie prawie po angielsku: „no, żesz motherfucker!” I w tym momencie w głowie zapaliła się żaróweczka, zmieniłam „fucker” na „biker” i tak powstała „Motherbiker”.
Czym zajmujesz się na co dzień?
Jestem pracownikiem administracji jednej z wrocławskich uczelni. Pracuję na cały etat, muszę dojeżdżać do pracy codziennie 35 km w jedną stronę. Dojeżdżamy wszyscy: mąż, dzieci (obaj synowie chodzą już do szkoły) i ja. Ostatnio, niestety, te dojazdy stają się coraz dłuższe. Wrocław się „rozprzestrzenił”, na jego obrzeżach powstały różne zakłady pracy, ludzie z pobliskich miejscowości również do tej pracy dojeżdżają, dlatego trzeba swoje odstać w korku. Ale dzięki temu spędzamy trochę czasu ze sobą, bawimy się w różne gry słowne, opowiadamy sobie, co się każdemu przydarzyło w ciągu dnia. Po powrocie do domu czasem nawet udaje się wyskoczyć na szybką przejażdżkę rowerem z dzieciakami. Dwa razy w tygodniu zawożę synów na treningi judo. Staramy się jak najlepiej zagospodarować czas wolny, bo mamy go mało. Za to weekendy są piękne, bo nawet jeśli nigdzie nie wyjeżdżamy, możemy wyskoczyć rowerem na fajne ścieżki w Masywie Ślęży (mieszkamy w samym jego sercu).
MOTHERBIKER – JOANNA SOBIERALSKA żona, matka, miłośniczka enduro, autorka bloga motherbiker.wordpress.com
Nie jeździsz na szosówce, prawda? Opowiedz, co najbardziej lubisz w rowerowaniu, jaki typ jeżdżenia, gdzie, jak długo.
Miałam kiedyś szosówkę, kupiłam ją, żeby jesienią i zimą robić tzw. bazę. Nawet czasem latem jeździłam na niej do pracy, wychodziło więcej niż 35 km w jedną stronę, bo trzeba jechać bocznymi drogami, główna droga jest zbyt niebezpieczna dla rowerzystów. I wystartowałam w trzech wyścigach szosowych w życiu. Ale to były eksperymenty pt. „trening metodą startową”. Szosówkę już sprzedałam, bo kilka miesięcy stała praktycznie nieużywana, nie miałam na nią czasu, bo zaczęłam więcej jeździć z synami. A w rowerowaniu najbardziej lubię takie całodniowe włóczęgi po górach, z podziwianiem krajobrazów, zdobywaniem wzniesień, zjeżdżaniem trudnymi zjazdami, szukaniem szlaku na mapie, kawą i posiłkiem w jakimś schronisku. Lubię też wycieczki po odcinkach specjalnych zawodów enduro. Fajnie jest w Górach Wałbrzyskich i Suchych, no i oczywiście na Ślęży, gdzie jeżdżę najczęściej.
Jak się zaczęło twoje jeżdżenie? Zawsze jeździłaś enduro?
Zawsze jakieś wigry i waganty przewijały się w życiu, ale zakup mojego pierwszego roweru mtb związany jest z historią bardzo osobistą i bardzo tragiczną. Byłam młoda, zakochana i postanowiliśmy z chłopakiem zamieszkać razem. Trwało to jednak raptem 10 dni, bo chłopaka, zapalonego rowerzystę, potrącił pijany kierowca. Niestety, nie udało się mojego ukochanego uratować. Po kilku tygodniach od tamtego wstrząsającego wydarzenia kupiłam rower, który wypatrzyliśmy dla mnie jeszcze razem, no i to pozwoliło mi się jakoś pozbierać, bo zaczęłam wtedy jeździć naprawdę dużo. Później były wypady ze znajomymi „na kołach” z Wrocławia na Ślężę. Po paru latach kilka razy wystartowałam w maratonach Grzegorza Golonki, mających opinię „pure mtb”. Były to dla mnie trudne wyścigi, lepiej sobie w nich radziłam na podjazdach niż na zjazdach. Dlatego postanowiłam wybrać się na szkolenie techniki jazdy, znalazłam namiary na ekipę z emtb.pl organizującą takie szkolenia (POMBA była później), wybrałam grupę dla początkujących i tak poznałam kilka osób ze środowiska ENDURO. Później pojechałam do Kościeliska na cyklowarsztaty organizowane przez Rowerowe Podhale, tam poznałam jeszcze więcej ludzi z zajawą enduro. I tak to się zaczęło kręcić. Wessało mnie jak lubiane przez enduraków miłe błotko.
Jesteś mamą dwóch chłopców, którzy też jeżdżą na rowerach, udaje ci się czasem ,,ukraść” trochę czasu dla siebie, na własne jeżdżenie?
Udaje mi się, bo mąż też lubi rower i ROZUMIE. Choć niekiedy bywa tak, że kto pierwszy, ten lepszy. Ale podczas wakacji i ferii zimowych możemy liczyć na moją mamę i gdy ona opiekuje się dzieciakami, my możemy pośmigać w dowolnej konfiguracji towarzyskiej. Od pewnego czasu zrobiło się tak, że coraz więcej frajdy z jazdy ma cała rodzinka, bo synowie (9 i prawie 7 lat) mogą z nami jeździć po tzw. trailsach. Jeszcze niekoniecznie takich, na których są pionowe ścianki, kamienie i korzenie, ale na łatwiejszych sekcjach. Podczas jazdy czasem do znudzenia przypominam synom, że „pięty w dół, łokcie szeroko, patrzymy na drogę daleko przed sobą”. Ale dzięki temu od początku łapią dobre nawyki i dobrze panują nad rowerem. To im pozwala na pokonywanie coraz trudniejszych tras. Może nie są najszybsi, ale mają dobre podstawy. No i sami próbują. Najdłuższe wypady z synkami to dotychczas dystans nieco powyżej 30 km. Jeśli jest ciężki podjazd na trasie, czasem im pomagamy i wciągamy na lince. Wszystkie zjazdy zaliczają samodzielnie. Jeśli nie potrafią zjechać, sprowadzają. Staramy się nie naciskać i nie wymuszać, żeby coś zrobili. Na pokonanie lęków zawsze będzie czas.
Na czym teraz jeździsz?
Od trzech sezonów na Commencalu Meta AM. Jest wyjątkowy, bo został zdobyty z trudem i złożony w pocie czoła (zakup nowego roweru w czteroosobowej rodzince to czasem rzecz karkołomna). Mąż wypatrzył na znanym portalu zakupowym nowiutki fabrycznie, choć nie najnowszy rocznikowo, set Commencala z damperem, sztycą i widelcem, trzeba było tylko dokupić pozostałe części. Kilka rzeczy już w rowerze zmieniłam, od kiedy go mam, ale w napędzie wciąż mam przednią zębatkę 32T, na którą zawsze mogę zrzucić odpowiedzialność, gdy ciężko mi się podjeżdża pod górę. Już nawet ktoś zażartował, że zrobią zrzutę, żeby mi kupić zębatkę z mniejszą liczbą zębów, żeby mi się łatwiej jeździło, bo tak ciągle gadam, a nie zmieniam. Ale od jakiegoś czasu nieco mniej narzekam na zębatkę. Może w końcu łyda trochę mocniejsza?
Działasz w Knurświnach. Co to za ekipa?
Knurświny to grupa ludzi, którzy się lubią i lubią ze sobą jeździć na rowerze, przyjaźnie również się zdarzają. Czasem chodzimy razem na piwo. I w związku z tym, że łączy nas wspólna pasja, postanowiliśmy trochę podziałać w tzw. branży. Naszym terenem jest Masyw Ślęży, z powodów oczywistych – jesteśmy stąd lub mamy tu blisko. Organizujemy zloty rowerowe, wyznaczamy nowe trailsy (w czym oczywiście pomagają również nie-Knurświny). Ostatnio do tego wszystkiego dorzuciliśmy warsztaty rowerowe dla początkujących i średnio zaawansowanych w jeździe rowerem górskim. Będą je prowadzić dwaj koledzy charakteryzujący się dużym skillem, świetnie jeżdżący i komunikatywni. W Knurświnach jest kilka osób kreatywnych, z wizją, jak wszystko co knurświńskie powinno wyglądać, poświęcających sporo czasu na realizację celów, nadających kierunek działaniom. Wszyscy pozostali pomagają w miarę swoich możliwości i chęci.
Masz jakieś rowerowe marzenia?
Chciałabym kiedyś poszwendać się wakacyjnie na rowerach po górach, z rodzinką, po miejscach nieco dzikich. Mieć tylko niezbędne rzeczy, spać w schronisku lub namiocie. A gdy synowie już będą starsi, to obowiązkowo jedziemy do Whistler.
Przeczytaj również:
Przypuszczalny koniec sezonu by Knurświny