Wywiad: o kim Anna Plichta mówi z respektem?

Zawodowstwo

 

O kim Ania Plichta mówi z respektem? O Alinie Kilian, różowej dziewczynie z Bielska-Białej, która w ubiegłym roku ukończyła Transcontinental Race i w tym roku zamierza po raz kolejny rzucić mu wyzwanie. To wyścig przebiegający przez kilka punktów kontrolnych porozrzucanych po całej Europie (w ubiegłym roku między innymi przez Przełęcz Karkonoską). Rozpoczyna się każdego roku gdzie indziej i prawie każdego roku gdzie indziej znajduje się meta. Zawodnicy biorący w nim udział nie mogą korzystać z pomocy z zewnątrz. Mają do dyspozycji tylko to, co wiozą ze sobą, śpią tam, gdzie złapie ich zmęczenie (niekoniecznie nocą, gdyż wielu zawodników przemieszcza się także w nocy). To jeden z najcięższych tego typu wyścigów na świecie.

 

„Alina pół roku przed wyścigiem nie jeździła za dobrze na szosie. Spotkałam ją na prezentacji Specializeda w Warszawie, prowadziłam tam wtedy dziewczyński trening. Alina skarżyła się na kolana, a jednocześnie jechała z potwornie twardą kadencją, kiwała się z wysiłku na rowerze. Po spotkaniu pojechała do domu na rowerze. Z Warszawy do Bielska, jakieś 400 kilometrów! To wulkan energii i pomysłów, barwna, nietuzinkowa, uparta, wrażliwa. Organizuje masę eventów dla dziewczyn i trudno nie zarazić się od niej entuzjazmem”.

 

O kim Ania Plichta mówi z rozrzewnieniem?

 

O Lizzie Armitstead, mistrzyni świata z 2015 roku z Richmond.

 

„Lizzie jest tak niesamowicie zmotywowana przed tegorocznymi Mistrzostwami Świata. Była niezauważalna, ale jej kariera ruszyła z miejsca po Igrzyskach w Londynie. Przeżyła nieszczęśliwy związek, przepłakała dużo czasu, a potem znów się zakochała, urodziła dziecko i wydaje się, że znów wraca do siebie. Lizzie mówi, że dziecko daje jej tyle energii, że czuje, jakby przeżywała kolejną wielką miłość. To ją tak unosi w powietrze, jest niesamowicie szczęśliwa i pełna energii. Historia Lizzie pokazuje, że urodzenie dziecka nie jest przeszkodą w kolarskiej karierze”.

 

O kim Ania mówi, że jest „koniem”?

 

O Ellen van Dijk, teamowej koleżance.

„Ellen nie potrafi odpuścić. Uwielbia jechać mocno i długo. Dla niej dopiero po pięciu godzinach zaczyna się przyjemność z jazdy. Kiedy trenujemy jazdę w peletonie, jeździmy w parach i robimy zmiany, w parze Ellen, tylko jej koleżanka schodzi odpocząć, Ellen ciągnie cały czas. Kiedy jeździmy z facetami, Ellen nikomu nie popuszcza. Piłuje nawet facetów”.

 

 

 

Rozmawiamy o babskim jeżdżeniu, ściganiu, charakterach i problemach. Po babsku.

 

Jedziesz na Giro w tym roku?

 

Nie jadę. UCI zdecydowało o 6-osobowych teamach i w związku z tym nie załapałam się. Ale chyba się cieszę. Gdybym wystartowała, nie miałabym kiedy odpocząć.

 

Za dwa dni startujesz w Gracia Orlova w Czechach. Cieszysz się?

 

Gracia Orlova to była moja pierwsza etapówka w życiu. Pierwszy raz była fajna pogoda, potem deszczowo, a ja na pierwszym deszczowym etapie miałam kraksę, potem były edycje, na których padał śnieg i zamarzałam, a teraz liczę, że będzie tak jak za pierwszym razem. Bardzo się cieszę na ten wyścig. Lubię Czechy, tam jest zawsze świetna atmosfera, dużo kibiców, podoba mi się język. Dziewczyny z mojego teamu w tym samym czasie będą na Tour de Yorkshire. Ja w Gracii startuję jako reprezentacja Polski.

 

Jak to się stało, że trafiłaś do kolarstwa? Bo w życiu większości czynnych zawodowo ludzi działa schemat: szkoła, studia, praca. W kolarstwie chyba jest trochę inaczej…

 

Kiedy byłam w podstawówce, założyli u nas na wsi klub kolarski UKS „Plon” Krzywaczka. Zapisały się tam moje siostry, starsza i młodsza. Ja byłam antysportowa. Naprawdę. Pisałam sobie lewe zwolnienia z WF-u i sport mnie nie interesował. Moje siostry trenowały i w końcu skusiły też mnie. Obie zrezygnowały po jakimś czasie, a ja zostałam i przez parę lat trenowałam kolarstwo górskie. Po jakimś czasie trener Piotr Karkoszka z „Sokoła” Kęty zaprosił mnie do siebie. Tam po raz pierwszy spróbowałam szosy. Podobało mi się to, ale pojawił się inny problem, stałam się juniorką. Wtedy w Polsce juniorki ścigały się z elitą. Konkurencja nagle stała się ogromna, dramatycznie zwiększyły się długości wyścigów, rywalki często były dziesięć lat starsze i dużo mocniejsze. Nagle mój poziom przestał wystarczać, by utrzymać się w grupie, ukończyć wyścig. Nie wytrzymałam tego. Nic z mojego ścigania nie wynikało, nie miałam wyników, nie było też pieniędzy. Zostałam w klubie kierowcą i księgową. Zaczęłam studia, a w weekendy pomagałam w klubie i woziłam dzieciaki na zawody.

 

Brzmi jak koniec przygody…

 

Trochę tak. Potem były studia, nauka, imprezy… i tycie. Przytyłam 15 kilogramów i wtedy mnie otrzeźwiło – wróciłam na rower. Pożyczyłam rower od trenera Karkoszki z „Sokoła” i wystartowałam w Górskich Mistrzostwach Polski. Po moim piątym miejscu odezwali się Bentkowscy i wzięli mnie pod swoje skrzydła. Miałam wtedy 21 lat, ale dopiero wtedy tak naprawdę zaczęło się dla mnie prawdziwe trenowanie. Wsiadłam do rozpędzonego rollercoastera i musiałam się utrzymać: studia, praca, nauka, treningi. Udało się! Skończyłam studia i podpisałam swój pierwszy zawodowy kontrakt.

 

Coś mnie trzymało w tym sporcie. Tyle razy odchodziłam, rezygnowałam, miałam chwile zwątpienia, a potem zawsze znajdowało się coś, co mnie tu znów ściągało. Najwyraźniej coś mam jeszcze osiągnąć!

 

Jesteś zawodniczką jednej z najlepszych drużyn na świecie. Kobiecy Trek Segafredo istnieje przy boku męskiego worldtourowego teamu. Czy widzisz różnicę między sytuacją kolarek tutaj a w teamach typowo kobiecych, jak na przykład w twoim poprzedni teamie, najmocniejszym na świecie Boels-Dolmans Cycling Team?

 

W Boels-Dolmans niczego nam nie brakowało. Miałyśmy sprzęt, siedmioro ludzi obsługi i czułyśmy się jak królowe świata, ale nie da się tego porównać z Trekiem. Tutaj mamy stałą ekipę kilkudziesięciu osób: trenerzy, dyrektorzy sportowi, fizjoterapeuci, masażyści, serwisanci, logistycy i specjaliści od social mediów. W Boels były sfery, o które same musiałyśmy się troszczyć. Jeśli tak jak Trek Segafredo działa każda męska ekipa, trudno się dziwić, że ten sport tak się kręci. W kobiecym kolarstwie jest „biedniej”, i to pod każdym względem.

 

Coraz więcej się mówi o kobiecym kolarstwie i coraz więcej uwagi zwraca się na kobiety w tym sporcie. Czy to zasługa ostatnich regulacji UCI, czy po prostu zmienia się rynek?

 

UCI miało na to wpływ. Pewne ustalenia zostały poczynione po Mistrzostwach Świata w Innsbrucku w 2018 roku. W końcu sytuacja kobiecego kolarstwa została uczciwie podsumowana. Zwrócono uwagę na dysproporcje między wynagrodzeniami i nagrodami z wyścigów dla kobiet i mężczyzn. Gdy przeprowadzono ankietę, okazało się, że 70% zawodniczek zarabia mniej niż 10 tysięcy euro rocznie. Większość ludzi zaangażowanych w kolarstwo chyba nie zdawało sobie sprawy, że jest aż tak źle. Od tego momentu zaczęły się zmiany, powstały projekty mające na celu wprowadzenie w 2020 roku minimalnego wynagrodzenia w kobiecym World Tourze. Nie jest to takie proste, jak się początkowo wydawało. Wielu ekip po prostu na to nie stać. Ale w końcu coś drgnęło. Według najnowszych planów w 2020 roku pięć dobrowolnie zgłoszonych ekip zagwarantuje swoim zawodniczkom pensję minimalną. Na razie istnieje potrzeba doprecyzowania warunków przez UCI, bo jest zbyt wiele niejasności, żeby ekipy bez pewnych gwarancji zdecydowały się na dodatkowe koszty związane z finansowaniem kolarstwa kobiet.

 

A jak to wygląda w Trek Segafredo?

 

W Treku kolarstwo kobiet jest bardzo ważne. Wszyscy są niesamowicie „zajawieni” na tym punkcie. Rzeczywistość jest taka, że coraz więcej kobiet wsiada na rowery i oni mają tego świadomość. Ten team to promocja. Trek ma kobiece rowery, ciuchy, siodełka. To oczywiście nie dotyczy tylko Treka. Dzieje się tak wszędzie tam, gdzie producent ma kobietom coś do zaoferowania. To czysty marketing, ale działa.

 

Myślisz, że media pomagają kolarstwu kobiet? Jest lepiej niż było?

 

Kiedyś nie było nic. Teraz pojawiają się transmisje, ale to wciąż straszna lipa. Krótko, lakonicznie, często zupełnie nieinteresujące wyścigi. Nic dziwnego, że ludzie tego nie oglądają. Nie wiedzą nawet komu kibicować. Podczas ardeńskich klasyków, w których od startu do mety coś się w kobiecym peletonie dzieje, w TV pojawiają się jedynie powtórki finiszu. Szkoda, bo emocji jest co niemiara. Podczas gdy męskie wyścigi lecą od początku do końca. To błędne koło. Nie ma transmisji, więc nikt nie zna zawodniczek, nikt nie zna zawodniczek, więc nie ma zainteresowania, nie ma zainteresowania, więc nie ma transmisji. Z takiego „nieoglądanego” sportu uciekają też sponsorzy! Nie ma sponsorów, nie ma ścigania. Gdzieś ktoś w to koło musi włożyć patyk i zatrzymać je!

 

Zapytam cię o „Sokoła” Kęty. Która z twoich rówieśniczek i znajomych z klubu została w kolarstwie?

 

Właściwie nikt oprócz mnie i Marty Lach. Wszystkie moje idolki z dzieciństwa z biegiem lat odeszły. Marta jeździ obecnie w CCC. Ona akurat świetnie się rozwija i jest materiałem na super zawodniczkę, ma zdrowie i silnik! To, że przy CCC powstała kobieca drużyna, dobrze rokuje. Myślę, że z roku na rok będzie coraz lepiej.

 

Jak odnosisz się do CCC-Liv Team?

 

Bardzo się cieszę, że jest kolejna kobieca drużyna w World Tourze. To pozwala wielu dziewczynom uwierzyć, że ten prawdziwy kolarski świat jest również dla nich. Kiedyś w zawodowym peletonie była tylko Gosia Jasińska (obecnie Movistar), potem Kasia Pawłowska (Virtu Cycling) i Kasia Niewiadoma (Canyon-Sram). Wiele dziewczyn w Polsce po prostu się bało, wydawało się, że to coś zupełnie nieosiągalnego, że tam nie może być każdy. Ale właściwie dlaczego nie? Jeśli w zawodowym peletonie jest 150 Holenderek, to dlaczego nie może w nim być dwudziestu Polek? Dziewczyny są na takim poziomie, że mogłyby tam być. Tylko 10% zawodowców wygrywa wyścigi, reszta zawodników jest w teamach, bo mają inne zadania. Możliwości, jakie są w zawodowych teamach zagranicą, przerastają cokolwiek, co oferuje ściganie w Polsce.

 

Jak ci się podoba to, że wyścig kobiet ma miejsce w ten sam dzień co wyścig mężczyzn?

 

To się fantastycznie sprawdza. To jeden z najlepszych pomysłów, jaki pojawił się w światowym kolarstwie. Kibice i tak stoją na trasie, czekają na facetów. Przy męskich wyścigach jest oprawa, transmisje, kibice. To bardzo pomogło kobiecemu kolarstwu.

 

Wybierasz się do Yorkshire na Mistrzostwa Świata?

 

Mam nadzieję. Uwielbiam się ścigać w Anglii, tam są najlepsi kibice na świecie. Tylko Belgowie mogą z nimi konkurować. To idealna trasa dla mnie, interwałowa, trudna. Bardzo bym chciała móc się sprawdzić na tamtych pagórkach. To będą bardzo ciekawe mistrzostwa.

 

Trzymamy kciuki za sezon Ani, za kolejne sukcesy i przede wszystkim za kierunek, w którym idzie kolarstwo kobiet. Niech się dzieje. I niech się dzieje dobrze!

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Anna Tkocz

Zdjęcia: Anna Tkocz

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »