ABSOLUTNA DZIKOŚĆ SERCA! MTB w Islandii

MTB w Islandii? Czy to możliwe?

Google Maps, wielotygodniowe studiowanie informacji na forach, kilka rozmów z lokalnymi rowerzystami, próba namierzenia ciekawych spotów poprzez instagramowe hashtagi i sporo własnej inwencji złożyły się na całokształt naszych ekstremalnych doznań. Turyści, których spotykaliśmy patrzyli na nas albo z politowaniem, albo z zaciekawieniem. Zdecydowana większość uważała, że nie będziemy w stanie zjechać na rowerach ścieżek, które sobie wybraliśmy. Nie mieli racji.

 

 

PROLOG

Zatłoczone S1, późne poniedziałkowe popołudnie. Słońce gdzieś między wschodem a zachodem, tak wysoko, jak wysoko powinno być 14 sierpnia. Wszyscy kierowcy pędzą do domów strudzeni poniedziałkowym kieratem. Pędzą do odpoczynku, relaksu i sierpniowej swobody. My też pędzimy, przed nami siedem dni wolności i rowerowa przygoda. Docieramy na lotnisko Pyrzowice, terminal A. Niby spokojni, a jednak zestresowani, ciągniemy za sobą niemiłosiernie ciężkie bagaże. Odprawa biletowo‑bagażowa. „Dzień dobry, państwo mogą lecieć, ale bagaż sportowy niestety nie został wykupiony”. Co to znaczy – „nie został wykupiony”? Serce bije szybciej, w uszach zaczyna szumieć. Powoli dociera do nas, że bilety obejmują dwukierunkowy przelot dla czterech osób i zaledwie dwóch rowerów, a do odlotu zostało 40 minut. Ktoś popełnił błąd. Skąd weźmiemy dwa rowery w kraju bez rowerowych wypożyczalni i gdzie zostawimy dwa, dla których nie ma biletów? Gorączka trwa. Pracowniczka lotniska wskazuje nam punkt, w którym możemy kupić bilety dla naszych rowerów. Niestety, zdecydowanie nie jest to oferta last minute. Przepłacamy co najmniej dwukrotnie. Nieistotne, kierownicą i mostkiem już jesteśmy w samolocie. A gdzie nasi koledzy? No właśnie. Ich nieobecność sprawia, że symptomy gorączki zamieniają się w objawy delirium. Kobieta z lotniska zamyka odprawę, informując, że natychmiast musimy nadać nasze sportowe bagaże, inaczej nie będą mogły polecieć. Błagamy o kolejne trzy minuty, jednocześnie modląc się do drzwi wejściowych terminala. Rozsuwają się. Kolega wpycha dwie kolejne torby z rowerami.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Biegnie. Mokry, zdyszany – A4 była zatłoczona. Trójka odprawionych patrzy z przerażeniem na siebie i cztery bagaże sportowe. Ostatni uczestnik wyprawy gdzieś niedaleko walczy z bezlitosnym upływem czasu, próbując pozostawić samochód na płatnym parkingu. Czekamy. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Gardła ściśnięte. Pracowniczka lotniska wykonuje telefon do któregoś z kierowników, przedstawia sytuację. Nie otrzymuje zgody na dodatkowe przedłużenie czasu odprawy. Jest zła, podobno otarła się o reprymendę. Przeprasza nas i opuszcza stanowisko pracy. Pół minuty ciszy. W myślach żegnamy kratery wulkanów, kolorowe piargi i mroźne lodowce. Rozsuwają się uparte wcześniej drzwi, wbiega nasz fotograf i główny organizator wyjazdu. Reszta dzieje się zbyt szybko. Ockniemy się w samolocie. Nie będziemy mieli pewności, czy rowery lecą z nami i czy pracowniczka lotniska nie straci posady. Ale będziemy pewni, że najbliższą noc spędzimy na granicy płyt tektonicznych: północnoamerykańskiej i euroazjatyckiej.

Islandio, jednak się spotkamy!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przygotowując się do wyprawy, odkryliśmy, jak niełatwym zadaniem jest znalezienie w sieci informacji dotyczących miejsc nadających się do jazdy rowerem.

 

 

 

 

SZEŚĆ DNI PLUS JEDEN

Nasza przygoda będzie trwała siedem dni – sześć dni jazdy i jeden dzień na pakowanie. Pierwszego dnia spotykamy się z piątym uczestnikiem wyprawy. Uczymy się również logistyki. Pobudka 6:00, owsianka, smarowanie łańcucha, pakowanie plecaka tak, żeby ważył jak najmniej, ale żeby zawierał wszystko, co może się przydać z dala od cywilizacji i w kapryśnym klimacie.

 

Lokalne powiedzenie – „Jeśli nie podoba ci się tutaj pogoda, poczekaj 15 minut, aż się zmieni” – od początku napawa nas niepokojem.

 

Perfekcyjnie spakowani opuszczamy bazę, żeby punktualnie stawić się na przystanku autobusowym, na którym przez kilka kolejnych dni zaczynają się i kończą nasze wyprawy. Tak, jeździmy autobusem z rowerami. Jeżeli nie chcemy poruszać się główną asfaltową drogą krajową, pozostaje nam do wyboru przemieszczanie się pojazdami o napędzie 4×4 lub wykupienie biletu na przejazdy terenowym autobusem.

 

 

DZIEŃ PIERWSZY

Eksplorację krainy, w której od zawsze rywalizują ogień i lód, zaczynamy od Thórsmörk czyli lasu boga Thora. Na miejsce docieramy w 150 minut infrastrukturą żwirowo‑piaskową białym mercedesem o zaskakujących umiejętnościach. Te cuda techniki z wielką odwagą pokonują polodowcowe rzeki, które na naszych drogach spotykamy często. Doświadczenie kierowców w przeprawach przez wodę ma ogromne znaczenie. Słyszeliśmy niejedną historię o zatopionych pojazdach. Nasze przygody, na szczęście, kończą się jedynie na niewielkich skokach adrenaliny. Pływające autobusy okazały się uzupełnieniem głównej atrakcji – pejzaży żywcem wyjętych ze snów o dzikiej, nieokiełznanej przyrodzie. Absolutny bezmiar przestrzeni, fantazyjne formacje skalne, majestatyczne szczyty gór i ośnieżone lodowce.

 

Nie musieliśmy ze sobą rozmawiać. Każdy chłonął widoki. Thórsmörk jest miejscem unikalnym, ponieważ jest lasem, na dodatek okołoarktycznym. Pierwszym i ostatnim, w którym mieliśmy okazję jeździć podczas pobytu na wyspie. Łagodny klimat regionu Thórsmörk umożliwia wegetację karłowatym, finezyjnie powykręcanym od wiatru brzozom, wierzbom, jarzębinom, zaroślom i krzewom. Biorąc pod uwagę fakt, że Islandia jest jednym z najsłabiej zalesionych państw świata, cieszymy się z jazdy między drzewami, które na wyspie ponoć nie występują.

 

 

 

 

 

 

Tabliczki z informacją „Uwaga 100°C” ostrzegały nas, w których miejscach możemy stopić opony i podeszwy w butach.

 

 

 

 

 

Postanawiamy każdego dnia zdobyć kilka górskich wierzchołków. Pierwszy szczyt to Valahnúkur. Rowery wnosimy na plecach wąskim, stromym singlem. Na szczycie wieje wiatr, a widok z góry deklasuje większość widoków, jakie można było przywołać z rejestru pamięci.

 

Jeżeli uzależniliśmy się od piękna Islandii, nastąpiło to już na tym szczycie. Dookoła nas niebo, nad nami niebo, pod nami niebo. Kto by pomyślał, że istnieją tak soczyste i czyste odmiany zieleni i że rzeki potrafią utkać tak precyzyjną, srebrzystą sieć sięgającą od podnóża gór aż po horyzont. Obserwujemy z góry, jak terenowe autobusy próbują forsować rzekę. Wszystko jest malutkie. Jesteśmy tak wysoko. Ach! Ale zaraz, chwileczkę, jak bardzo wysoko jesteśmy? Zegarek Suunto wskazuje bezwzględnie bezwzględną wysokość 458 metrów. Czy my właśnie w pocie czoła zdobyliśmy pagórek? Islandzkie góry zdobywa się inaczej niż polskie, ponieważ startuje się z niewielkiej wysokości. Zaczyna się tuż nad poziomem morza, a kończy kilkaset metrów wyżej. Zmęczenie znalazło swoje uzasadnienie. Uff, no to zjazd. Zjeżdżamy inną wstążką niż ta, którą podchodziliśmy. Jest stromo i są serpentyny. Zabawa on‑sight. Na twarzach pojawiają się uśmiechy. Mamy to.

 

Raj i piekło w jednym

Druga góra tego dnia nie chce się poddać tak łatwo. Widoki w dalszym ciągu upajające, ale nachylenie podczas zjazdów sięga 49,3%. Gdybyśmy byli w innym kraju, z pewnością ten szlak byłby zabezpieczony łańcuchami, a tutaj? Absolutna dzikość serca. Szlak kończy się pięknym, zalesionym trawersem, którym mogliby przechadzać się niscy bohaterowie Tolkiena, ale z pewnością bez rowerów. To miejsce okazuje się zbyt trudne technicznie. W tej sytuacji doceniamy jego aspekty malownicze. Jak się później okazało, to była jedyna ścieżka, na której przegraliśmy z potęgą natury.

 

 

 

 

 

 

 

Z góry widzieliśmy pokryte zastygłą lawą przedpola wulkanów, gorące rzeki i turkusowe, mrugające do nas oczka wodne. Raj i piekło w jednym. Islandia zaskakuje kontrastami.

 

 

 

 

 

DZIEŃ DRUGI I TRZECI

W ciągu pierwszych trzech dni zaliczamy jedynie 45 kilometrów, ale odwiedzamy bramę do niebios, bramę do piekła, urocze, łagodne pagórki i diabelsko strome, skaliste, sypkie single. Zjeżdżamy po żużlowych zboczach czynnego wulkanu Eyjafjallajökull. Tego samego, który po trzęsieniach ziemi w 2010 roku swoim wybuchem znokautował Europę. Bliskość czynnego wulkanu sprawia, że odczuwamy prawie namacalny kontakt z wnętrzem Ziemi. Takie spotkanie powoduje dysonans poznawczy. Z jednej strony fascynacja dziką naturą, z drugiej nieprzyjemne napięcie i ucisk żołądka.

 

Łagodny klimatycznie Thórsmörk okazał się łaskawy również dla nas…

Łagodny, ponieważ eksplorację zakończyliśmy w pełnym składzie, co pod koniec wojaży nie było takie oczywiste, jak na początku. Podczas jednego z ekscytujących zjazdów miałam szansę skosztować, czym jest wysokogórski chichot losu. Jest to połączenie smaku słodkiego lukru i ukrytego w nim typowego islandzkiego palącego w język i porażającego wszystkie zmysły salmiakka – słonej lukrecji z dodatkiem chlorku amonu. W ciągu dwóch minut miałam okazję, zachęcona poczynaniami kolegów i niewystarczająco długą analizą terenu, zjechać z powodzeniem i bez szwanku ordynarnie strome, skalne uskoki zawieszone gdzieś nad przepaścią, by kilka metrów dalej na łagodnie wijącym się wzdłuż zbocza, niegroźnie wyglądającym żwirowym trawersie doświadczyć, czym jest milion myśli mknących przez głowę, kiedy przednie koło osuwa się w przepaść. Spadanie stromym zboczem i nasłuchiwanie głośnych przekleństw kolegów zakończyło się na wątłym krzewie. Dziękuję, Thor.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DZIEŃ CZWARTY I PIĄTY

Czwarty i piąty dzień spędzamy na Księżycu. A może na Marsie? Pewności nie ma…

 

Rezerwat Fjallabak przywitał nas infrastrukturą tym razem piaszczysto‑pumeksową, przygaszonym słońcem, niebem przykrytym płaszczem z chmur i arktycznym wiatrem. Tutaj miało się rozegrać coś wielkiego. Czuliśmy to.

 

Lekki niepokój towarzyszył nam już podczas rozbijania namiotów na surowym, kamienistym i wychłodzonym kempingu bez prądu i zasięgu w telefonach. Górzysty rejon Landmannalaugar jest Mekką dla turystów z całego świata, ale nie należy do przystępnych atrakcji turystycznych. Tutaj trzeba się trochę natrudzić. Pierwsze zderzenie z rejonem powodowało ciarki na całym ciele. Po pierwsze, widoki były hipnotyzujące, po drugie, było piekielnie zimno. Dojeżdżając w to miejsce, zauważyliśmy wśród formacji skalnych ryolitową podobiznę diabła. Wyrzeźbił go wiatr. To była adekwatna zapowiedź późniejszych wrażeń. Góry Landmannalaugar okazały się bardzo różnorodne – groźne, strome, żużlowe i czarne z wijącymi się mocno powykręcanymi strużkami dla turystów. Skaliste, sypkie, w odcieniach żółcieni, ochry i palonej sieny góry o zapachu siarki, ale też idylliczne pagórki, tęczowe, usypane ze stromych, szmaragdowych i malinowych piargów.

 

Na dzień dobry Bláhnjúkur…

Która należy do tych czarnych i jest wulkanem. Proces wspinaczki trwał dość długo. Było zbyt stromo, żeby jechać, a wynaturzony wiatr utrudniał i tak już trudną sytuację, posypując nasze oczy piaskiem. Niektórzy zakładali gogle. Wreszcie coś widać i nie piecze. Dookoła gołoborze. Kroki stawiamy ostrożnie, żeby nie spaść z grani. Jesteśmy coraz wyżej, jest coraz zimniej. Cztery warstwy odzieży termoaktywnej to trochę mało. Trzeba będzie założyć piątą. Marzenie o spektakularnym zjeździe i długo wyczekiwany freeride rodem z najlepszych produkcji rowerowych pchają nas do przodu, dając moc. Na szczycie nie mamy czasu na odpoczynek, jest zbyt zimno i nie ma się gdzieś schować. No, to zjazd. Zjeżdżamy na drugą stronę góry, więc charakter przygody znowu jest on‑sight. Zdziczały wiatr nie ustępuje. Na grani jest bardzo niebezpiecznie, nie jestem pewna, czy nie ocieram się o limit swoich rowerowych możliwości. Agrafki są bardzo ciasne i gęste. Jest ich mnóstwo. Kamienie obsypują się spod kół, a koła próbują odjechać ze ścieżki.

 

Walka z nieustępliwym wiatrem sprawia, że na moment zapominamy o ekspozycji. Siła wiatru czasem zatrzymuje w miejscu. Przynajmniej tych lżejszych.

 

Na dole jest odrobinę cieplej, odwracamy się za siebie, podziwiamy pozostawioną w tle serpentynę i ruszamy dalej. Przez zimną rzekę. Nikt nie chce przejechać jako pierwszy. Jest śmiałek. Jeden, drugi, później do wody wpadam ja. Szkoda, bo wiem, że w bazie nie ma prądu ani ogrzewania, a następnego dnia czeka nas dalsza wędrówka. Zmieniam skarpetki, a do moich Five Tenów wkładam woreczki foliowe. Zanim dotrzemy do bazy, minie jeszcze parę godzin. Po drodze nawdychamy się siarki, dotrzemy na wulkan Brennisteinsalda, zjemy kilka bananów, przejedziemy przez pole zimnej już lawy, a wieczorem przemęczeni i zmarznięci spotkamy się z innymi turystami w podgrzewanej rzece, gdzie przez dłuższy czas, jak wszyscy pozostali, będziemy relaksować się przy wzmacnianych napojach. Arktyczny chłód, z którym będziemy mieli do czynienia w nocy, sprawi, że wieczorem następnego dnia, po zdobyciu Háaldy – najwyższego i najzimniejszego jak dotąd szczytu – nie będziemy mieli wystarczająco dużo determinacji na kolejny nocleg w tym surowym miejscu. Pożegnamy Landmannalaugar i pojedziemy w kierunku Hellisheiði – największej elektrowni geotermicznej na Islandii.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Według ekspertów na czas naszego pobytu przewidywano wzmożoną aktywność wulkaniczną, co sprawiło, że każda wydobywająca się z ziemi strużka dymu wywoływała w nas szybsze bicie serca.

 

 

 

 

 

OSTATNIA WYCIECZKA, CZYLI PĘTLA THE STEAMER

Uprawiamy slalom między rurami z gorącą parą, fumarolami i owcami wygrzewającymi się albo przy zbiornikach pary, albo na słońcu. Trasa z komercyjnej oferty jednej z niewielu firm świadczących usługi oprowadzania po górach w stylu ekstremalnego enduro, z której filmowe kadry zawstydzają niejednego rowerzystę, co widział już sporo. W przeciwieństwie do większości śmiałków, żeby dostać się na najwyżej położony szczyt, nie decydujemy się na modny helibiking, a próbujemy przedrzeć się przez nieprzyjazne skały dzięki własnym siłom.

 

Tereny geotermalne, otwory z parą i gotujące się błoto kontrastują z chłodem śniegu zalegającego w zacienionych miejscach. Tabliczki z informacją „Uwaga 100°C” ostrzegały nas, w których miejscach możemy stopić opony i podeszwy w butach.

 

Zmęczenie, po kilku dniach morderczego wysiłku, dawało się we znaki na podejściach. Ze szczytu żegnamy Atlantyk i kilka widocznych ośnieżonych wulkanów. Zjeżdżamy po olbrzymich rock gardenach, typ trasy – no flow. Większość skał jest pomarańczowa, takie nasze małe Kolorado. Niektóre sekcje są zbyt karkołomne. Momentami nie mogę patrzeć na ewolucje wykonywane przez kolegów, ale po ciszy, następującej po każdej trudniejszej technicznie sekcji, wnioskuję, że zjazdy finalizowane są sukcesem. Po kilku godzinach docieramy na parking. Jeden z kolegów przypomina zwłoki opierające się o rower. A przecież wiem, że w wysokich górach nie ma sobie równych.

 

 

 

 

 

 

 

 

EPILOG

Wieczorem 21 sierpnia ze sporym wyprzedzeniem pojawiamy się na lotnisku w Keflaviku. Tym razem chcemy uniknąć stresujących przygód. Podczas odprawy dowiadujemy się, że bagaż sportowy posiada limit wagowy, który w Polsce nie był weryfikowany. Wszystkie torby z rowerami są przeładowane. Tak rozpoczyna się nasza ostatnia przygoda na wyspie – musimy usunąć 40 kilogramów nadbagażu.

 

Przez dłuższą chwilę pozbywamy się pamiątek, odłamków skał i części rzeczy osobistych, a 60 minut później biegniemy zdyszani, w kaskach rowerowych na głowach i w kilku warstwach ubrań przez płytę lotniska na samolot, którego planowo już tam nie powinno być. Ale był.

 

 

 

Artykuł został opublikowany w numerze 11-12/2017 Magazynu Bike, wydanie elektroniczne TU

 

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Klaudia Kojro

Zdjęcia: Klaudiusz „Luis” Duda

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »