LIV Amiti-E – damski elektryk w teście

Amitié znaczy przyjaźń. Amiti‑E to elektryczny rower miejski ze stajni Liva (siostry Gianta) przeznaczony do jazdy w mieście i w łatwym terenie poza asfaltowymi ścieżkami. Mam jeden dzień na to, by przekonać się, czy ten rower ma sens i kto mógłby go polubić.

 

CZYJ TO ROWER?

Jadąc do Innsbrucka, spodziewam się spotkać kilku znajomych. Spodziewam się też, że pozostali testujący będą tak samo doświadczonymi bikerami z rowerowych mediów, jakich spotykam na wielu podobnych prezentacjach. Jest inaczej. Znajomych jest jakby mniej, a dziewczyny zaproszone przez Liv nie zawsze mają coś wspólnego z rowerami. Są tu artystki, twórczynie portali lajfstajlowych, nie każda z nich ma Instagrama i nie każda czuje się pewnie na rowerze. Czy to celowy zabieg Liva? Raczej tak, gdyż Amiti‑E trafi raczej do zabieganej uczestniczki miejskiego życia, bądź aktywnej pani domu, niż do wytrawnej bikerki. To „damka” z turbodoładowaniem!

 

 

 

 

 

 

 

Tęsknota za górami nie gaśnie z chwilą założenia sukienki…

 

 

 

WHO’S THAT GIRL?

„Musisz ubrać się jak pin‑up girl” – mówi koleżanka, której relacjonuję weekendowe plany. Nie mam spódnicy podszytej tiulem ani bluzki z bufiastymi rękawkami, w której można szaleć na rowerze, ale pakuję sukienkę. Kto wie, może będzie okazja… Pogoda w dzień testów zapowiada się upalna i nawet gdy tylko myślę o standardowym stroju kolarskim, robi mi się słabo. Czeka mnie całodniowa wycieczka po mieście – sukienka bez rękawów jest wizerunkowym strzałem w dziesiątkę. Bycie jedyną sukienką wśród samych szortów i spodni jest jak tygodniowe spóźnienie się do nowej szkoły – nikomu to nie umknie.

 

 

MOTO – SUPERPOWER – JAGODY

Rower ze wspomaganiem elektrycznym nie jest motorowerem, trzeba na nim pedałować. Jeśli macie ochotę się zmęczyć, wciąż można. Rower waży prawie 20 kilogramów (to standardowa waga roweru ze wspomaganiem elektrycznym) i ustawiony w trybie „eco” i tak wymaga energicznego pedałowania. Jeśli naciskiem stóp na pedały generujecie moc 50 watów, silnik wspomoże o dodatkowe 50. Oznacza to, że każda bez wyjątku osoba, która po raz pierwszy siada na rower ze wspomaganiem, wydaje z siebie pisk zaskoczenia, który chwilę potem przeradza się w śmiech. Jazda na elektryku to jedna z najfajniejszych rzeczy, jaka przytrafiła mi się w ostatnim roku. W Innsbrucku po raz pierwszy siedzę na rowerze, który nie ma ambicji być pojazdem o sportowym zacięciu. Amiti‑E jest rowerem dla spokojniejszych użytkowników. Wspomagany silnikiem Yamahy i sterowany z komputerka pokładowego, wyposażony jest w trzy stopnie wspomagania (eco, normal, sport) oraz tzw. „walk assist”, który pomaga piechurowi prowadzącemu rower przezwyciężyć ciężar pojazdu. W trybie sport rower gładko wjeżdża na bardzo stromą skarpę, którą odważyłabym się podjechać tylko własnym lekkim góralem. Ma moc nieosiągalną dla niewytrenowanego rowerzysty na klasycznym rowerze. Ta moc wywoływania uśmiechu jest oczywiście nieuczciwa, bo elektryczna!

 

 

 

 

 

Stworzone, by cieszyć się przyrodą, do wspólnych, niespiesznych wycieczek z przyjaciółmi.

 

 

 

KTO POTĘPIA ELEKTRYKI?

Nikt na nas specjalnie nie reaguje. Jesteśmy podobnie ubrane (oprócz mnie w mojej różowej sukience), jest nas sporo, jesteśmy szybkie i wielojęzyczne i jest z nami fotograf. Od czterdziestu minut mkniemy przez okalające Innsbruck urokliwe wioski pełne wiszących z okien pelargonii (podobno nawożonych austriackim piwem), krów i biało‑brązowych domów mieszkalnych połączonych z oborami (zimową porą w dawniejszych czasach krówki i owieczki dawały dodatkowe ciepło całemu domostwu). Nikt nie reaguje na nasze turbodoładowane pojazdy, gdyż tu w Austrii mieszkańcy do nich przywykli. Teren nie jest górzysty, ale pofałdowany. Jako że wciąż delikatnie zjeżdżamy ku miastu, używam tylko najlżejszego trybu wspomagania. Wystarcza.

 

 

MIŁO CIĘ POZNAĆ, INNSBRUCK

Miasto nie jest duże, moje rodzinne Katowice wydają się być przy Innsbrucku metropolią. Jest jednak miastem uniwersyteckim i w związku z tym odrobinę innym od pozostałych austriackich miast, średnia wieku mieszkańców jest tu stosunkowo niska. Nad miastem wznosi się skocznia narciarska, którą kibice znają z Turnieju Czterech Skoczni, zaprojektowana przez zmarłą niedawno genialną Zahę Hadid. Przemieszczamy się sprawnie po ścieżkach rowerowych, które oplatają miasto gęstą siecią, by ostatecznie dotrzeć do średniowiecznego gotyckiego centrum. Gotyk tutaj nie jest ceglany, lecz skrzętnie ukryty pod kolorowymi tynkami, jednak rodowód miasta jest jednoznaczny. Po tradycyjnym regionalnym lunchu zwiedzamy stare miasto, pozostawiając rowery wraz z kaskami pod okiem jednego z naszych przewodników. Wciąż czuję dyskomfort, robiąc takie rzeczy, i ukradkiem oglądam się, czy sprzęt jest bezpieczny.

 

 

 

 

 

 

 

Jak przygoda, to przygoda. Nawet na „damkach”.

 

 

 

 

Czasem jednak ktoś na nas reagował. W podcieniach mostu jarzą się światła do jazdy dziennej zasilane z centralnego akumulatora.

 

 

 

 

POWRÓT, CZYLI KTO MA TAK NAPRAWDĘ POD GÓRKĘ?

Innsbruck z pewnością jest ciekawym miejscem i przekonamy się o tym wieczorem, gdy wrócimy do centrum na drinka i kolację, ale teraz czeka nas gwóźdź programu – powrót do hotelu. Umiarkowaną wspinaczkę asfaltami zaczynamy właściwie już w centrum. Upał daje się wszystkim we znaki, mnie nie pomaga nawet moja przewiewna sukienka. Za skocznią opierającą się o wzgórze wjeżdżamy na szutry. Teraz dopiero zaczyna się frajda. Zerkam na wyświetlacz mojego pokładowego komputerka i kontroluje poziom naładowania baterii. Dotychczasowa jazda w trybie „eco” pozwoliła zaoszczędzić sporo energii i teraz mogę poszaleć. Tryb normal odbieram już jak delikatne pogrywanie z grawitacją, balansujące na granicy oszustwa (pamiętajcie, by zablokować udział w rywalizacji na segmentach Stravy, gdy poruszacie się na elektrykach, unikniecie niepotrzebnych uwag!). Wyobrażam sobie teraz siebie, jak na najbardziej spowalniającym mnie podjeździe na trasie do pracy włączam tryb „normal” i sunę 25 km/h bez zadyszki. To może się spodobać i może uzależniać.

Nasz przewodnik też jedzie na Livie. Śniada twarz, niezrozumiały dla mnie niemiecki dialekt, dżinsy, stopy obute w japonki. Widzę, jak używa hamulców, jak balansuje ciałem, to wytrawny góral chwilowo jadący na babskim rowerze. Widzę jego uradowaną twarz, kiedy stajemy na chwilę pod ostatnim czekającym nas podjazdem. Leśna kamienista ścieżka o nachyleniu górskiego pieszego szlaku. Jadąc na góralu, miałabym satysfakcję z podjazdu. My wjeżdżamy na city bike’ach!

 

 

Zaskakuje mnie, jak dobrze Amiti‑E zachowuje się na tym podłożu. Później odkrywam, że wyposażony jest w bezdętkowe opony. Amortyzator też wydaje się dobrze pracować na tych wertepach, choć wcześniej wydawał się zbędny. Tryb „sport”, czyli najwyższy stopień wspomagania, pozwala na przeprowadzenie szaleńczego wyścigu w tempie niewyobrażalnym wcześniej. „Ale to było trudne” – mówi na szczycie uradowana Polly, Brytyjka, tworząca na co dzień piękne cekinowo‑kryształkowe obrazy. Byłoby trudne, owszem, na góralu, bez wspomagania, nawet dla wytrawnego jeźdźca odczuwalne jako strome i wymagające. Dla niedoświadczonej Polly było trudne, ale „podjeżdżalne” za pomocą elektryka. Nie mam więc wątpliwości, dla kogo przeznaczone są elektryki!

 

 

 

 

PODSUMOWANIE
Liv Amiti‑E jest w pełni wyposażonym miejskim rowerem. Posiada błotniki i oświetlenie (łącznie z wbudowanym w ramę przednim światłem do jazdy dziennej). Bateria o wysokiej „gęstości energetycznej” starcza na jazdę nawet do 200 kilometrów. Akumulator łatwo zdemontować, a przed nieuprawnionym „demontażem” chroni go zamek. Obsługa trybów jest intuicyjna i nie budzi żadnego lęku u osoby, która nigdy elektryka nie obsługiwała. Poza elektrycznym silnikiem Yamahy, będącym odpowiednikiem soku z gumijagód, Amiti‑E jest wygodnym miejskim cruiserem pozwalającym na przewożenie ładunku na tylnym bagażniku. Mnie osobiście brakowało tylko pięknego wiklinowego koszyka na grzyby przytwierdzonego do kierownicy. W lasach wokół Innsbrucka w godzinę cały zapełniłabym rydzami i podgrzybkami.

 

 

Artykuł został opublikowany w numerze 9/2017 Magazynu BIKE, wersja elektroniczna TU

Informacje o autorze

Autor tekstu: Anna Tkocz

Zdjęcia: Sterling Lorence

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »