Home Miejscówki TO JE ČESKO, TY VOLE! – czeskie miejscówki rowerowe

TO JE ČESKO, TY VOLE! – czeskie miejscówki rowerowe

0
1358

OSTRAVA

Pociąg uspokaja się. Cichnie turkotanie. Pod nami szara Olza. Jesteśmy w Czechach. Jarkowi trzeba wszystko tłumaczyć. Że bunkier, który właśnie mijamy, jest jednym z 10 000, jakie wybudowano w tej okolicy przed II wojną światową w ramach czechosłowackich fortyfikacji, stanowiących kompleks schronów prawie dwukrotnie liczniejszy od Linii Maginota we Francji. Że Ostrava jest spora, i dawniej mocno przemysłowa, teraz odpoczywa po pracowitych czasach. Huta Vitkovice, kiedyś prężnie działająca, teraz jako atrakcja turystyczna odwiedzana jest przez tysiące turystów i fanów muzyki. Mówię, że Ostrava trochę przypomina mi rodzinne Katowice, ale z nutką Krakowa – jest przestronna, secesyjna, a momentami modernistyczna. Że bardzo ją lubię i czekam na wolny weekend, by w końcu odwiedzić ZOO… Jarek nie słyszał o festiwalu Colours of Ostrava, nie był nigdy na ulicy Stodolní, nie widział Ostrawy na tle Łysej Hory i Trawnego i nie spotkał nigdy w sklepie Jaromira Nohavicy… Nie wie też, że Ostrawacy, jak Ślązacy, mają swoją „godkę”, którą nie każdy Prażak rozumie…

OSTRAVA‑OLOMOUC

Ołomuniec po czesku jest rodzaju żeńskiego. Nasz pociąg sunie wzdłuż autostrady D1. Mijamy Lipník nad Bečvou, gdzie co roku w najzimniejszy weekend maja można ścignąć się w maratonie MTB. Jego metę złośliwie umiejscowiono na wzgórzu górującym nad miastem, wrzucając ją na dziedziniec średniowiecznego zamku Helfštýn – jednego z największych w Czechach. Na ostatnich kilometrach wyścigu myśli się o żelaznych zbrojach, o płonących strzałach i kapiącej z nich smole, o kartaczach i o tym, że to cholernie trudny do zdobycia zamek, zwłaszcza na zbyt twardych przełożeniach.

Od północy, jak psy goniące za wozem, ciemne, strome i niedostępne Oderské vrchy (Góry Odrzańskie) odprowadzają nas aż do Ołomuńca. W tych górach ma swoje źródło Odra i tam w najdłuższe dni roku zapuszczam się na szosie, by na niemal pustych falujących drogach nabijać kilometry przewyższeń.

W Ołomuńcu pierwsze espresso po tej stronie granicy i w końcu spotykamy resztę ekipy: Harold – Szwecja, Peter – Dania, Vidar – Norwegia, Christoph – Austria, Jarek i ja – Polska oraz Martin, Honza i Radim – Czechy. Zahraniční novináři (zagraniczni dziennikarze) – tak mówi Honza, gdy przedstawia nas ciekawskim. Czesi, słysząc dziwnie pomieszane języki, po prostu pytają.

Są ciekawscy na swój dobroduszny sposób i nie wstydzą się tego. Słucham, jak rozmawiają między sobą, i gdyby czeski był produktem spożywczym, trzeba byłoby klepać mnie co chwilę po plecach, bo łykam wszystko z łapczywością dziecka zjadającego przedostatnią kromkę z nutellą. W czeskim radiu słucham nawet reklam! A w radiu info, że, owszem, Miloš Zeman odwiedza Nowy Jork, ale najważniejsze jest to, że masło i śmietana znów droższe… Proste życie… Jedziemy na północ dużym vanem i poznajemy się. W żołądkach many brokułową zupę, burgery i sporo Kofoli. Im bliżej jesteśmy Jeseników, tym gorsza robi się pogoda. Nie leje, ale jest ponuro. Siedzę przy oknie i bezgłośnie dławię się widokami. Łąki, na które ktoś wysypał owce, zaorane brązowe pola, czereśniowe aleje i ciemna linia Jeseników. Nad tym w powietrzu białe czaple, jak kartki z niedokończoną powieścią, które wiatr porwał pisarzowi z ogrodowego stolika. Powinien używać przycisku do papieru. Z czeskiego ciętego kryształu…

SPOTYKAMY GRUPĘ RETRO… FLASZKI PIWA W WIKLINOWYCH KOSZYKACH PRZYTROCZONYCH SKÓRZANYMI PASAMI, WEŁNIANE MARYNARKI, CZAPKI PILOTKI, ROWEROWA MASZYNERIA SPRZED PÓŁWIECZA.

BIKEPARK KOPŘIVNÁ, MALÁ MORÁVKA

Z Małej Moravki aż do podnóża Pradziada ciągnie się szosowy podjazd. Nie jest stromy, ale łącznie z podjazdem pod szczyt potrafi zamordować. Pradziad jest łysy i wysoki, i zawsze na nim wieje. Jest tak charakterystyczny, że można wypatrzeć go z rejsowego samolotu, jego szczyt wieńczy bowiem wieża nadajnika wyrastająca z białego okrągłego budynku. Podczas naszego pobytu szczyt ani razu nie wychodzi z chmur.


Nocujemy w Hotelu Kopřivná. Nowy, czysty, ze schowkiem na rowery i narty. Od wyciągu dzielą go dosłownie metry. Nowy wyciąg ruszy pewnie zimą, teraz na górę wjechać można kursującym spod hotelu busikiem lub pedałując o własnych siłach. Z góry prowadzą cztery trasy: fun trail, spicy freeride, gravity line i downhill. Wszystkie raczej na fulla. Pierwszego dnia jeszcze niewiele o sobie wiemy. Nie wiadomo, kto jest mocny w górę, kto szybki na zjazdach, kto będzie marudził, kto rozśmieszał. Jestem jedyną dziewczyną w ekipie, a to oznacza, że mogę zostać albo królewną, albo żołnierzem. Byle nie kazali mi być sanitariuszką…


Ostatni zjazd robię po ciemku i bez okularów. Trasy nie są długie, ale wymagają skupienia. Prowadzą lasem, korzeniami, zakosami, kamieniami i po drewnianych mostkach i rampach. Cały bike park starczy na pół dnia frajdy. Dłuższy pobyt będzie wiązał się z kolejnymi powtórkami tras. Kiedy ruszy znów czteroosobowa kanapa, bike park będzie oferował sporą porcję dobrego zjeżdżania. Ze względu na markotną pogodę, nawierzchnię i rozwijane prędkości, trasy przypominały mi objechany w tym roku Kronplatz w Dolomitach. Zważywszy, że Kopřivná jest o 800 kilometrów bliżej, wybieram Kopřivną. Na kolację zjadam wędzoną pierś z kaczki i czuję się zmęczona. Wrażeń było sporo, a ja już wiem, kto z nas najpiękniej jeździ. Christoph jest najmilszym Austriakiem, jakiego poznałam, jest niestereotypowy i będzie nas rozbawiał przez kolejne trzy dni.


Nasz stolik właśnie zaroił się od drewnianych bączków ze sznurkowym napędem, które dostaliśmy od Czech Tourism na powitanie. Sześcioosobowa grupa zagranicznych dziennikarzy bawi się zapamiętale dziecięcymi zabawkami wirującymi wśród kufli złotego napoju. Pora spać!

ANNA TKOCZ: MÓJ PRZEWODNIK PO CZECHACH, JAKIE ZNAM, SKŁADAŁBY SIĘ Z ZACHWYTÓW NAD MORAWSKIMI PAGÓRKAMI I Z POCHWAŁ SPOKOJNEGO ŻYCIA NA CZESKIEJ PROWINCJI.

RYCHLEBSKÉ STEZKY

Ruszamy wcześnie. Wjeżdżamy w tereny, które znam z moich szosowych wypraw i wyścigów. Tutaj będzie serpentyna, tam popsuje się asfalt, tu zaczyna się podjazd na Pradziada, tu zjeżdża się do Karlovej Studánki i Vrbna pod Pradziadem, a dalej prowadzi droga do Běli, którą jechałam kiedyś po ciemku, marząc o gulaszu i ciepłym czaju.

Jeseniki pachną inaczej niż Beskidy, surowiej, wilgotniej. Z Běli pod Pradziadem prowadzi wyremontowana droga na przełęcz Červenohorské sedlo, z której zjazd wart jest zadyszki na podjeździe. Gdy przeskoczy się przełęcz, żaden szanujący się kolarz nie daruje sobie podjazdu do pompowo‑szczytowej elektrowni wodnej Dlouhé stráně. Jadąc na szczyt, należy uważać na pędzących z góry turystów na hulajnogach – atrakcję wielu jesenickich i beskidzkich szczytów.

Trzęsę się, moje ciało wesoło drży na myśl o Rychlebskich ścieżkach. W moim obojczyku brzęczą jeszcze śruby, które sprawiłam sobie pewnego letniego dnia po jeździe na Rychlebach. Mimo to moja miłość do tego miejsca w żadnym wymiarze nie jest trudna. To dobra, prosta, bezwarunkowa miłość, podsycana niesłabnącym pożądaniem!


Černá Voda, zanim zbudowano ścieżki, była zapadłą dziura, umierającą u boku martwych granitowych kamieniołomów. Podkreśla to Pavel Horník – twórca ścieżek, którego spotykamy pod koniec dnia jazdy na trailach i który opowiada nam o swojej pracy i planach na kolejne sezony. Kilka kilometrów dalej leży miasteczko Žulová (co po czesku znaczy Granitowa). Gdyby nie ścieżki, Černá Voda stałaby się Żulową nr 2. Granitu ci na Rychlebach dostatek. Jest w podmurówkach domów, w ścianach stodół i szop, zrobione są z niego koryta do pojenia krów, donice na kwiaty i… ścieżki! Sokoli Vrch usłany jest granitowymi menhirami, niektórych użyto do budowy kamiennych ścieżek. Na początku XX wieku służyły leśnikom, myśliwym i turystom, nie tak dawno odkryte ponownie w jesenickiej dżungli stały się bazą do budowy traili. Dla bikerów to najprawdziwszy raj! Superflow uwodzi wszystkich. Siedem sekcji jest na tyle łatwych, by przejechał je każdy średnio doświadczony rajder, ale na tyle wymagających skupienia i krzepy, by stanowić wyzwanie. To zjazd, na którym nie da się zignorować buzującej w żyłach adrenaliny. Nagle z grupy obcych sobie ludzi stajemy się roześmianą bandą kumpli. Widzę radosne twarze i błyszczące oczy, ale właściwie doskonale wiedziałam, że tak będzie…


Jemy obiad w bazie (Základna) i wracamy na podjazd. Pogoda robi się gorsza, trochę kropi, a my tropimy nieotwarty jeszcze trail prowadzący po luźno ułożonych głazach. Trudny, prowadzi trawersem po poziomicy, więc trzeba pedałować i chyba nikt nie przejeżdża go bez podparcia czy spaceru po najcięższych fragmentach. Potem uderzamy na Obelixa. Jest łatwy, ale wygląda przerażająco i za pierwszym razem serce mam gdzieś w gardle. Jeździmy go na okrągło, raz za razem, aż czujemy się zmęczeni. Kończymy Wielorybem i Mramorowym (czyli Marmurowym), który od ubiegłego roku został nieco zmodyfikowany.
W ten dzień zjadamy sześć kilogramów wołowiny z różnych stron świata przyrządzonej na grillu przez naszych gospodarzy z Trail House. Następnego dnia na śniadanie raczymy się świeżym, delikatnie słonym serem zrobionym przez sąsiadkę. Mogłabym się stąd już nigdzie nie ruszać…

JESENICKA DZICZ

Ruszamy w głąb masywu Wysokiego Jesenika, a pogoda wróży przygodę – jest mokro i zimno. Wspinamy się na Smrk, szczyt na polsko‑czeskiej granicy. Skandynawowie zaczynają się cieszyć, bo teren przypomina im to, co znają – usłane korzeniami naturalne szlaki. Jesteśmy w dziczy i nie spotykamy za wielu ludzi. Jest przepięknie, chmury snują się nad szczytami, pod nogami mamy jagodowo‑borówkowe krzewinki, na których wciąż są owoce, szlak nie jest łatwy, mamy już mokre buty i zachlapane spodnie i bez przerwy można się z kogoś pośmiać. Mija trzeci dzień naszej znajomości i zaczynamy naprawdę się lubić.


Na Šerák wjeżdżamy wyciągiem. Na szczycie jest pięć stopni i każdy ratuje się wszelką dostępną częścią garderoby spoczywającą w plecaku. Nasz ekwipunek jest jednak niczym w porównaniu z tym, czego chwilę później jesteśmy świadkami pod schroniskiem na szczycie. Gdyby nie zdjęcia, które dokumentują spotkanie, wmówiłabym sobie, że wszystko było snem… Flaszki piwa w wiklinowych koszykach i drewnianych skrzyniach przytroczonych skórzanymi pasami do bagażników, włóczkowy Murzynek dyndający przy kierownicy, wełniane marynarki, czapki pilotki, rowerowa maszyneria sprzed półwiecza i twarze, z których każda mogłaby należeć do bohatera czechosłowackiego dramatu obyczajowego. Spotykamy grupę retro kolarzy z Prostějova, którzy przemierzają niewzruszenie całkiem spore góry na singlespeedach i cienkich oponach, targając swój ekwipunek w skrzyniach i walizkach. Chwilę rozmawiamy, po czym odprowadzamy ich wzrokiem w stronę szlaku, którym my sami godzinę później zjeżdżamy z duszą na ramieniu – kamienie, kamienie, kamienie, głazy, kamienie i mech. Marzę o długich spodniach.

MORAWSKI KRAS

Jedziemy już dość długo na południe usadowieni w ciepłym samochodzie. Okolica zaczyna przypominać mi tę, przez którą przejeżdża się w drodze do Nowego Miasta na Morawie. Późnym wieczorem docieramy do pensjonatu Kůlna. Pachnie nowością, jedzenie jest pyszne, a kelnerka chwali mój czeski – jestem bardziej niż zadowolona. Ostatni nasz dzień wymaga nie lada hartu ducha. Leje od rana i wszyscy jesteśmy już odrobinę zmęczeni.


Singletrail Moravsky Kras to około 30 kilometrów ścieżek dla lubiących pedałować. Bardzo łatwe (spotykamy na nich grupkę dzieciaków, które świetnie sobie na nim radzą), wiodące lasami, mało adrenalinogenne, ale świetne do treningów. Wymagają dobrej kondycji, a przejechanie całości potrafi zmęczyć. Sprawna teleskopowa sztyca będzie bardzo przydatna, bo sporo jest pompowania, dużo pedałowania, a czasem trafi się również całkiem przyjemny kręty zjazd. To miejsce w „środku nigdzie” i niewiele tam atrakcji poza ścieżkami. Baza jest nowa i oferuje dobre jedzenie i duży wybór różnorodnych rowerów do wypożyczenia. W kolejnym roku ścieżki podwoją swoją długość i będą sięgać w nowe okolice. Oddajemy rowery, w bazie zjadamy pyszne ciepłe kanapki, raczymy się genialnym sernikiem z malinami, wypijamy zimne piwo i wracamy pieszo do ciepłego pensjonatu. Stanowimy głośną, wielojęzyczną, kolorowo‑błotnistą grupę kontrastującą z brązami i szarościami jesiennego krajobrazu. Wszyscy mamy mokro w butach i strasznie nas to śmieszy. Właściwie moglibyśmy turlać się całą drogę i nie wyglądalibyśmy o wiele gorzej.


Pożegnanie są wylewne. Nawet jeśli nasze wspólne jeżdżenie trudno porównać z alpejskim harataniem po wysokich górach, mieliśmy razem mnóstwo frajdy. Dla mnie, czechofila, wycieczka stanowiła duchowe niemal przeżycie, dla „zagranicznej” ekipy była zaskakującym czasem spędzonym w dzikszej części Europy.

Puenta czeskiej wyprawy czeka mnie na dworcu ČD w Ostrawie, gdzie przesiadam się na pociąg do domu. Na rozkładzie jazdy nie widnieją numery peronów i nie wiem, gdzie czekać na mój pociąg. Najwyraźniej nie jest to aż tak potrzebne do życia…

HONZA I RADIM Z CZECHMTBHOLIDAYS.COM ZORGANIZOWALI NAM NIEZAPOMNIANY URLOP NA DWÓCH KOŁACH. DOŚWIADCZENI, DOBRZE JEŻDŻĄCY, ZNAJĄCY ŚCIEŻKI JAK WŁASNĄ KIESZEŃ, OPROWADZILI NAS PO NAJBARDZIEJ SOCZYSTYCH FRAGMENTACH.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »