Jak to się zaczęło?
Dawid Aldrighetti. W jego przypadku imię mówi wszystko – młody, opalony, jeżdżący kabrioletem, zatrważająco szarmancki. I mądry. Jako pasjonat MTB ten fachowiec od komputerów już całe lata temu stwierdził, w jaki sposób najłatwiej będzie zdobyć jego niewielkie (10 na 30 km) rodzinne góry – objeżdżając je dookoła. Dawid uczynił więc z konieczności (bo nie istnieje opłacalny dla bikerów przejazd przez góry) atrakcję – objazd pełen niespodzianek. We współpracy z sześcioma stowarzyszeniami turystycznymi i kierownictwem parku narodowego Adamello-Brenta powstał w 2008 roku projekt „Dolomiti di Brenta Bike”.
Jeśli ktoś zdecyduje się na pokonanie rundy, może oczekiwać nie tylko typowo włoskiej, odwiecznej potęgi natury, ale i niezwykłej w tym kraju perfekcji – ujednoliconego oznakowania, gratisowych przewodników i danych GPS, hoteli rowerowych w prawie co drugiej miejscowości, a przede wszystkim możliwości transportu bagażu oszczędzającej więzadła, i jeszcze więcej przyjemności. Dla kogo zaś 7700 m podjazdów, dzikie wspinaczki do Rifugio Peller, na Monte Spinale, czy też „Przełęcz Niedźwiedzi” to zbyt wiele, ten może wybrać wariant uproszczony. Omija on najostrzejsze podjazdy i zjazdy, jest idealny dla mniej ambitnych kolarzy, fanów rowerów elektrycznych i rodzin.
Portal poświęcony Dolomiti di Brenta Bike, do znalezienia pod adresem www.dolomitibrentabike.it, to również worek pełen prezentów, podobnie jak sama Brenta. Z jego pomocą bikerzy mogą sprawdzić przejezdność poszczególnych fragmentów trasy, zamówić przewodnika lub transport bagażu, zarezerwować hotel z sauną w światowej Madonnie albo ściągnąć dane do odbiornika GPS.
Szutrowe drogi elektryków zdecydowanie się nie boją
Zamiast wstępu
Tak naprawdę dopiero na miejscu uświadomiłem sobie, że to ostatni ze słynnych trzech regionów rowerowych Dolomitów, który mam do zaliczenia. Po Gardzie z niemal mitycznymi Tremalzo i Monte Baldo, wchodzącymi w skład Mountain&Garda Bike i ścieżkach Valsugany oraz Val di Fiemme (to dla odmiany Dolomiti Lagorai) zostało mi do zaliczenia tylko Dolomiti Brenta Bike. Czyżby podświadome lęki, czy dam radę? Standardowa runda wokół masywu Brenty liczy w wariancie eksperckim 171 km, a łączna różnica wzniesień 7700 metrów. Zazwyczaj dzieli się ją na trzy, by złagodzić ból mięśni. Niejako przy okazji można się wspiąć rowerem aż na 2262 m n.p.m., bagaż można dźwigać samemu, ale też powierzyć transport innym, koncentrując się na pedałowaniu. Nie wiedzieć czemu, widząc plan pierwszego dnia, coraz cieplej zacząłem myśleć o rowerze elektrycznym.
Ku Rifugio Peller
Trasę można zacząć w różnych miejscach, my wystartowaliśmy z Cles, odbierając rowery na małym parkingu. Podjazd zaczął się natychmiast, a początkowe kilometry pozwoliły niezaznajomionym z napędem Boscha opanować podstawy. 1425 metrów przewyższenia za jednym zamachem? Co to dla nas, mamy przecież nogi i… silniki elektryczne, włącznie ze słynnym trybem Turbo, który katapultuje do przodu. Elektryka pozwalała zapomnieć o ciężarze rowerów i równo pedałować, przybliżając perspektywę obiadu. Grzegorz, który tę samą trasę pokonywał kilka lat wcześniej na własnym rowerze, wspominał o 4 godzinach… My, bez języków na brodzie, ale głodniejąc w oczach (i wysychając na wiór pod wpływem słońca) schronisko osiągnęliśmy po 2 godzinach i 10 minutach. Czysty czas jazdy wyniósł 1:32. Co więcej, wszyscy znieśli podjazd podobnie, włącznie z Pawłem, który na rowerze jeździ zwyczajnie mało, bo jest zjazdowcem, więc standardowo korzysta z wyciągów. Tu widać wyraźnie zalety elektryków, są w stanie wyrównać poziomy kondycji. A tryb Turbo? Tylko nasz przewodnik Davide był w stanie przy jego użyciu pokonać ostatnią ścianę pod schronisko. My, zgodnie, pchaliśmy!
Sprzęt, na którym zdobywaliśmy góry