Długie dystanse – w siną dal!

Bohaterowie naszej historii snują opowieści, które karmią wyobraźnię. Opowiadają na przykład o letnim dniu, w którym wielka przygoda skończyła się szaleńczym skokiem przez Alpy na górę monstrum północnych Włoch – Zoncolan. Albo o Galibier, a przed oczami stają natychmiast obrazy słonecznych, alpejskich stoków, lub o wpatrywaniu się w asfalt w środku nocy i uczuciu bycia samotnym przez setki kilometrów.

W tej historii marzenia stały się rzeczywistością, ponieważ kolarze uczynili z nich swoje projekty. Niezapomniane, długodystansowe trasy do celu leżącego gdzieś daleko, ale tym bardziej mającego magiczną siłę przyciągania. Doskonalenie się, stawanie się szybszym i bardziej wytrzymałym to istota kolarstwa. Tu jednak mówimy o szczególnej formie kolarstwa – naprawdę długich dystansach, które inspirują ludzi do zmierzenia się z nimi. Rozpiętość takich tras marzeń jest potężna, od przyjemnych wycieczek przez kraj po samotne eskapady przez cały kontynent. To także ostateczna ucieczka od stresu dnia codziennego i zastrzyk pozytywnych przeżyć.

„Chodzi o ukończenie czegoś”

Kamila Pociech, jedna z bohaterek naszego reportażu „Słaba płeć” z numeru 2/19 TOUR (z którego pochodzi też ten tekst), specjalizuje się w brevetach. Jeździ, bo lubi, po prostu. Na pytanie o najciekawsze imprezy długodystansowe w Polsce jednym tchem wymienia: Pierścień Tysiąca Jezior i kultowe Race Through Poland albo Bałtyk – Bieszczady, Północ – Południe, Tour de Silesia.

Dorota Juranek (znana także jako Mamba on Bike) na pytanie, dlaczego wzięła udział w swoim pierwszym wyścigu ultra, czyli Wisła 1200, odpowiada: „Dla przygody i możliwości jazdy w nowym, nieznanym terenie. Trochę dla sprawdzenia siebie. Najpierw brałam pod uwagę, że będzie to tygodniowa wycieczka. Potem okazało się, że głowa przełączyła się na wyścig. Szkoda, że trochę za późno, bo dziś wiem, że miałam szansę i na pierwsze miejsce”.

Ale można inaczej. Gdy Steffen Streich latem ubiegłego roku zamówił kilogram lodów i cztery naleśniki, a w chwilę potem je pochłonął, pracownica naleśnikarni otwierała oczy ze zdumienia. Gdzie to było? Nie pamięta. Gdzieś na liczącej niemal 7400 kilometrów trasie z Nordkapp w Norwegii do południowego przylądka Półwyspu Iberyjskiego w Tarifie, w każdym razie dość daleko na południe. Był to wyścig dla jadących solo, w którym Streich w końcu wygrał.

Niektórzy podobne trasy pokonują dla widoków, inni dla frajdy jazdy w grupie. Streich przypomina sobie przede wszystkim wzrok wbity w asfalt. „Nie musiałem wcześniej specjalnie poznawać trasy i tak nią jechałem”. Jest doświadczonym długodystansowcem. Czuje pociąg do wyzwań ekstremalnych. Wygrał wyścig Trans Africa, ukończył Trans Am Bike Race, uczestniczył także w 2017 w australijskim Indian Pacific Wheel Race, który został przerwany z powodu śmiertelnego wypadku. Nigdy nie jedzie drugi raz tą samą trasą: „Jeśli robi się coś dwukrotnie, na pewno chce się coś poprawić i tak wiele może się nie udać. Ja wolę za każdym razem wyznaczać sobie nowe cele” – mówi Berlińczyk, który dziś mieszka i pracuje na Lesbos.

Streich około dekadę temu wyrósł ze sceny brevetów i po Paryż – Briest – Paryż stał się długodystansowym bikepackerem. Nauczył się przy tym zaliczania pojedynczych etapów. „Nigdy całość, zawsze tylko kolejny dzień”. Chce mieć na liczniku 350 kilometrów, zanim zawinie do bezpiecznej przystani. Sądzi, że sport ten podsunął mu sposób na życie. „Chodzi o ukończenie czegoś”.

Z jego 21-dniowej wycieczki po Europie w ubiegłym roku zostało niewiele. Nie pamięta na przykład przełęczy o słynnych nazwach. Ale jedną scenę pamięta bardzo dokładnie, finał na Velecie, gdy po 7000 kilometrów, pod szczytem, na szutrach, wyszedł na prowadzenie. Była głęboka noc i jego ostatni przeciwnik nagle znalazł się w słupie światła przed nim, głęboko w dolinie błyskała Granada.

W ten sposób wygrał wyścig, którego dziś już nawet nie nazywa się wyścigiem. Jego organizator, Andy Buchs, szwajcarski inżynier z solidnymi korzeniami w scenie bikepackingowej, zmienił nazwę z „Race” na „Adventure”. Ponieważ chce podkreślić, że dla wszystkich uczestników to wyzwanie, które wymaga od nich bardzo wiele, a miejsce na podium ma drugorzędne znaczenie. Zwycięzca Streich na ukończenie „nie wyścigu” potrzebował 21 dni. Po 38 dniach i 20 godzinach do celu dotarła ostatnia zawodniczka, która go ukończyła, Bess Robson, pielęgniarka z Wielkiej Brytanii.

Paliwo dla zmysłów

Ludzie, którzy decydują się na taką przygodę, muszą dobrze znać sami siebie, ponieważ problemy na trasie mogą zamienić się w koszmar. Andy Buchs porównuje wyzwania ze swoich imprez do tych z Race Across America. Tam startującymi zajmują się na trasie ich teamy, dbające o zaplecze i odżywianie. Tymczasem między Nordkapp i Morzem Śródziemnym człowiek może liczyć tylko na siebie, swoje ciało i psychikę.

Potrzeba zmierzenia się z podobnymi wyzwaniami przyciąga coraz więcej ludzi. „To zdecydowanie scena, która rośnie” – mówi Buchs. Potwierdzają to także inni rozmówcy. Co więcej, temat powraca nie tylko na wyspecjalizowanych forach, ale i w ogólnych okołorowerowych dyskusjach w sieci. Prócz specjalistów dotyczy również absolutnych amatorów.

Dlaczego? Specjaliści mówią, że wielodniowa sportowa aktywność na łonie przyrody to dla wielu możliwość, by zrównoważyć coraz bardziej obciążającą i skomplikowaną codzienność. Samodzielnie zorganizowana wyprawa, wycieczka rowerowa albo jedna z nowych imprez z ekstremalnymi trasami, jak Three Peaks Bike Race z Wiednia do Barcelony z punktami kontrolnymi na Stelvio, Colle delle Finestre i w Andorze. Brzmi fantastycznie, ale to niebezpieczna i ciężka praca.

I w tym właśnie tkwi psychiczna podnieta. Inaczej niż treningi w studio fitness lub wiecznie na tej samej trasie biegowej, długie trasy albo utrawyścigi oferują intensywne paliwo zmysłom i nieznane cielesne wyzwania. Widok egzotycznych miejsc w połączeniu z obciążeniami czynią podobne przygody szczególnie atrakcyjnymi. Godne podkreślenia są też zmiany, jakie zachodzą w głowie na trasach. Jeśli ktoś zajmuje się drogą, widokami, problemami ze sprzętem i kolejnym noclegiem, automatycznie porzuca obciążające myśli o codzienności i negatywne, utarte skojarzenia.

Ucieczka do przodu

Kto samodzielnie osiąga wyznaczone sportowe cele, czuje dumę i zadowolenie, często też spotyka go społeczne uznanie. Już to, samo w sobie, jest dobre. Oczywiście istnieje też druga strona medalu. Kto przekracza swoje granice, wyłącza ból za pomocą tabletek albo daje się przeciążyć, jadąc z mocniejszą grupą, temu za sprawą ekstremalnych obciążeń grożą realne kontuzje.

Jak długo może trwać ucieczka, zależy oczywiście od wielu istotnych czynników. Jeśli ktoś chce jechać z Nordkapp do Tarify, na samą trasę potrzebuje miesiąca albo i dłużej. „Do tego dochodzi dwa razy tyle czasu, by odpocząć” – podkreśla specjalista od długich dystansów. Dlatego krótsze wyzwania lepiej odpowiadają codzienności. Trzeba najwyżej wziąć wolny piątek, powrót zaplanować na niedzielę i już mamy weekend pełen wrażeń.

Każdy z zasady długie dystanse przeżywa inaczej. Dla jednych dotarcie do celu będzie swoistym katharsis. Dla innych magiczne widoki oznaczają poczucie przestrzeni. Co jeszcze? Po prostu szczęście. Co prawda to przemijające uczucie, tak jak mijane krajobrazy. A jednak ludzie, którzy urzeczywistnili swoje marzenia, długo jeszcze wydają się pozostawać pod ich urokiem…

Wolna i szczęśliwa, czyli samotne Giro

Sandra Mielczarek łącznie pokonała dystans 661 km, 8396 m w górę. Zajęło jej to 41 godzin jazdy, pozwoliło poznać 9 nowych znajomych oraz zgromadzić setki wspomnień.

Majowy wyjazd do Włoch zaplanowała, chcąc przełamać powypadkową blokadę (samochód potrącił ją na ścieżce rowerowej). Chciała również sprawdzić, czy sama potrafi zrealizować swoje rowerowe marzenia. Były i bardzo przyziemne potrzeby – słońce, pizza, kawa i lody, a także sprzyjająca okoliczność, że przez miasteczko, w którym zaplanowała spędzić chwilę, mieli przejechać zawodnicy Giro d’Italia. Pomyślała, że mogłaby zaliczyć kilka etapów Giro, ale w drugą stronę, kończąc w domu swojej rodziny. Kupiła bilet do Bari i postanowiła rowerem dojechać do Montespertoli.

Ja nie dam rady?

„W Bari wylądowałam o czasie, lecz w ogromnym stresie. Wszystkie negatywne odczucia minęły, gdy ujrzałam karton z rowerem w jednym kawałku, bez śladów zgnieceń. Pierwszą noc spędziłam u Massimo, który do Trani przybył dzień wcześniej niż zazwyczaj wyłącznie po to, by przejechać ze mną pierwszy etap. W dniu startu pierwszy raz w swoim życiu zatopiłam stopy w Morzu Adriatyckim, by później uciec od linii brzegowej i kręcić kilometry pośród brzoskwiń, maków i oliwek. Trasa była w miarę płaska, może nawet delikatnie nużąca i surowa dla oka. Następnego dnia czekało mnie kilkadziesiąt kilometrów podjazdu. Długa i męcząca wspinaczka została podsumowana motywacyjną wiadomością od kuzynki: „pomyśl, później będzie z górki”. I było… Do czasu. Przy prędkości ponad 50 km/h, na malowniczej serpentynie, kiedy moje oczy i umysł były zajęte pochłanianiem widoków oraz ogarnianiem rozczochranych przez wiatr włosów, odpiął mi się jeden z dodatkowych troków, którego zaczep chwycił za szprychę i zatrzymał koło w miejscu. Agresywne hamowanie zużyło oponę do zera na odcinku kilku centymetrów. Dzięki pozycji w dolnym chwycie uniknęłam jednak szybowania nad włoskimi skarpami.

Na wyczucie (mój nos wyczuł zapach grilla, za którymi podążałam) trafiłam do wesołej włoskiej rodziny. Panowie oglądali akurat MacGyvera i szarą taśmą zakleili dziurę. Jako że Włosi są gościnni (i basta) musiałam wypić piwo, porozmawiać, zjeść i dopiero, choć niechętnie, wypuścili mnie w dalszą drogę. Prowizorycznie zmontowana opona dowiozła mnie do oddalonego o 60 km Campobasso. Dotarłam do Nino i Manueli, którzy zatroszczyli się nie tylko o mnie, ale również o mojego pomarańczowego szerszenia, prezentując mu nowe buciki.

Trasa prowadząca do Cassino była pełna wysiłku, jakiego wymagał Park Matese. Przejazd można streścić tak: na prawo góra, na lewo przepaść, zakręt 180 stopni, na prawo przepaść, na lewo góra. Wszystko to, ubrane w soczyście zieloną, dziką przyrodę, sprawiało, że czułam się wolna i prawdziwie szczęśliwa. Nie dopadło mnie zwątpienie, a energii dodawali spotykani ludzie. Dziadek na karbonowym rowerze, przy którym ja byłam niczym ciężki, stalowy pociąg. Młody chłopak, który zatrzymał się, by pochwalić moją wytrwałość. Starsza pani szukająca wolnego słuchacza. W Cassino miałam jeden cel – zdobyć klasztor i cmentarz, miejsca ważne dla Polaków i historii mojej rodziny. Nie wiem jakim cudem, ale pokonałam pnącą się w górę serpentynę. Finisz zgrał się z zachodem słońca za górami, otaczającym cmentarz piękną, czerwoną łuną.

Jeszcze tego samego dnia dotarłam pociągiem do Brenta. Miasto jest jednym wielki muzeum. Gdzie nie spojrzeć, ruiny, piękne ruiny, wywołujące dreszczyk emocji. Wędrując brukowymi uliczkami, wśród przepięknych kamienic, czułam się niczym Audrey Hepburn w „Rzymskich wakacjach”.

Na kolejnym etapie (nachylenie to potęgowało) poczułam w nogach, że zbliża się ukochana Toskania. Zanim dotarłam do Orvieto, pięknego starożytnego miasteczka na solidnej górze, zaliczyłam stylową wywrotkę, zapominając wypiąć się z pedałów. W efekcie przypływu dobrej energii, jaką emanował mój gospodarz jogin, podjęłam decyzję o przeleceniu przez Perugię i Arezzo tak, aby zrobić rodzinie niespodziankę, przyjeżdżając wcześniej. Zaczęłam zjazdem przy temperaturze mrożącej szare komórki. Później, standardowo już, przystąpiłam do ostrej wspinaczki, którą wynagradzały zmienne krajobrazy Umbrii, nasycone kolorami i śpiewem ptaków. Perugia była dobrym miejscem na uzupełnienie płynów pod postacią kolarskich izotoników z chmielu oraz uzupełnienie kalorii, czyli zjedzenie obiadu. Miasto nie rzuciło mnie na kolana, dzięki czemu nie miałam wyrzutów sumienia, że traktuję je jako punkt przelotowy na trasie. Arezzo zdobyłam wieczorem, objeżdżając miasto i delektując się lodami. Wszystko to wydarzyło się szybko, bowiem na stacji czekał już pociąg do Florencji!

Gdy wysiadałam, byłam maksymalnie wyczerpana, ale euforia mną rządziła. Jeszcze tylko 13 km górek, ze cztery wredne, znane mi dobrze podjazdy i będę w domu! Od tego miejsca mogłam schować Garmina, ale skoro wykazał się 100% skutecznością, pozwoliłam mu na dalsze monitorowanie moich poczynań. Jedna z ciekawych opcji to ta, która pokazuje ukształtowanie terenu na dany moment, pozwalając na rozsądne rozłożenie mocy. Tej jednak na końcówce zabrakło. Nie dawałam rady, na podjazdach schodziłam z roweru, a prowadząc go w otoczeniu lasów, wizualizowałam sobie, jak mnie pożerają dzikie zwierzęta. Serce dudniło, tworząc ciekawą melodię wraz ze szmerami docierającymi z lasu. Nagle na horyzoncie, ok. 21.20, pojawiła się tablica Montespertoli. Wstąpiła we mnie nowa energia, włączył się tryb sportowy, przejazd przez plac i stuk, puk do drzwi. Szczekanie psa. Drzwi się otwierają, a w nich ciocia, której mina zapadnie mi w pamięci na długo. Spodziewali się mnie dopiero w czwartek. Dotarłam we wtorek. Pokonałam kilka etapów tegorocznej trasy Giro d’Italia!”

[poszerzoną wersję reportażu Sandry znajdziecie tutaj]

„Unsupported adventure”

Leszka Pachulskiego, zawodnika i organizatora wyścigów długodystansowych, takich jak Wisła 1200 albo Carpatia Divide, namówiliśmy na zwierzenia. Miał nam zdradzić, skąd bierze się potrzeba pokonywania ekstremalnych dystansów i jakimi umiejętnościami trzeba dysponować, żeby odważyć się wystartować.

 

Od czego zaczęła się twoja przygoda z ultrawyścigami?

Jak pewnie wiecie, cykloza jest nieuleczalną chorobą, która stale się rozwija. Zaczyna się niewinnie, od odkurzenia starego roweru, potem jest coraz gorzej: nowe rowery, trasy, wyścigi. I jak już wystartujesz w kilkudziesięciu maratonach mtb, kilkudziesięciu maratonach na orientację, szosowych imprezach typu brevet, kilka razy w L’Eroica i zaczniesz kolekcjonować zabytkowe polskie szosówki, potem zorganizujesz dla kolegów road tripy po ikonicznych przełęczach Europy, a w międzyczasie znajdziesz się nagle z sakwami w Afryce w ramach „Afryki Nowaka” albo na zamarzniętym Bajkale w ramach Bike Jamboree, to nie zostaje ci nic innego niż połączyć te doświadczenia, fascynacje i zorganizować bikepackingowy wyścig na własnym podwórku. Tak narodziła się WISŁA 1200 i zaczęły starty w bikepackingowych wyścigach Bohemia Divide i Italy Divide.

 

Dlaczego startujesz? Co motywuje cię do kolejnego razu?

W istocie do startów w bikepackingowych imprezach namówił mnie mój syn Aleksander, który nie dość, że bardzo mi pomaga w organizacji naszych imprez, to jeszcze bardziej motywuje do treningu. Wielu organizatorów bikepackingowych wyścigów określa je jako „unsupported adventure” i to jest właśnie ich esencja, która do mnie dociera. Ważne jest, że łączą możliwość rywalizacji z poznawaniem świata z perspektywy siodełka. Jest w Europie kilka przecudownych tras wytyczonych dla imprez typu „non stop”, z których dwie zaliczyłem w reżimie wyścigowym. Trasy wytycza się tak, aby poruszać się w terenie „obok” cywilizacji. Takie właśnie najbardziej mi odpowiadają i tak wytyczyłem trasy WISŁY 1200 i Carpatia Divide.

 

Na czym twoim zdaniem polega podstawowa trudność trasy WISŁA 1200?

Została wytyczona tak, aby pokazać zarówno unikalną przyrodę Królowej Polskich rzek, jak i niesamowitą historię naszego kraju. Startujemy ze schroniska Przysłop pod Baranią Górą, które znajduje się ok. 600 metrów od Wykapów Czarnej Wisełki (tak określa się taki typ źródeł rzeki). Trasa prowadzi dalej po nadwiślańskich drogach, wałach, ścieżkach, skarpach i bezdrożach, tak aby maksymalnie ograniczyć konieczność korzystania z ruchliwych dróg krajowych i wojewódzkich. Po drodze mijamy Oświęcim, Kraków, Sandomierz, Kazimierz Dolny, Puławy, Warszawę, Modlin, Płock, Włocławek, Toruń, Chełmno, Grudziądz, Gniew i Gdańsk. Meta znajduje się na Wyspie Ołowianka na gdańskim starym mieście, dokąd docieramy po zaliczeniu najdalej wysuniętego miejsca przy ujściu Wisły. Trasa dostępna jest jako plik .gpx. Uczestnicy maratonu mają obowiązek pokonać ją zgodnie z wytyczonym przebiegiem. Do tego muszą wykorzystać własne urządzenia do nawigacji satelitarnej. Za to organizator dostarcza tracker gps, dzięki któremu możemy śledzić uczestników na trasie i jako „dot watchers” kibicować. Dość powiedzieć, że pierwszą edycję WISŁY 1200 śledziło w sieci 48 630 unikalnych użytkowników. Prawda, że dużo? Co do trudności, to w takich ultrawycieczkach musisz być dobrze przygotowany kondycyjnie i nie dasz rady bez mocnej psychiki. Zmęczenie, brak snu, a wreszcie ból – to wszystko namawia cię, żebyś się poddał, a do mety jeszcze setki kilometrów. Czy dasz radę? Do tego potrzeba mocnej głowy. Co prawda mijasz po drodze niesamowite wschody i zachody słońca, zabytki i cuda przyrody, ale ciągle pytasz sam siebie, czy to ma sens. Tak wyglądają zmagania uczestników bikepackingowych wyścigów. Czołówka potrzebuje na pokonanie trasy mniej niż 3 dni, ale większość musi być gotowa na o wiele więcej. Limit czasu to 200 godzin. Masz czas, żeby się ścigać albo zaliczyć wakacje, których nigdy nie zapomnisz. Tak też opisywali swoje wrażenia uczestnicy I edycji WISŁY 1200, których wystartowało ponad 200. W tym roku na liście startowej mamy 400 osób, a kilkanaście oczekuje na liście rezerwowej…

 

Dlaczego coraz więcej ludzi decyduje się na starty?

Nasze credo brzmi, że to impreza dla tych, którzy oprócz watów lubią liczyć wschody i zachody słońca. Jak dołożymy do tego niesamowitą atmosferę na starcie, trasie i na mecie, i możliwość sprawdzenia swoich możliwości, także daleko poza granicami strefy komfortu, wreszcie poznanie kilkuset podobnych sobie wariatów, to mamy odpowiedź. Sprawdzaliśmy to i wydaje się, że WISŁA 1200 z czterema setkami uczestników to największy bikepackingowy maraton w zdalnym terenie na świecie. To oczywiście zasługa trasy, która naprawdę jest magiczna i niepowtarzalna. Ale też formuła, którą proponujemy, odpowiada prostym i naturalnym potrzebom doświadczonych rowerzystów, którzy wciąż szukają wyzwań.

 

Kluczowe pytanie brzmi, czy w którejś z twoich imprez może wystartować amator? Jakie trzeba mieć przygotowanie, by się na to odważyć?

W regulaminie piszemy i powtarzamy – to nie jest niedzielna wycieczka. Trasa ma prawie 1200 kilometrów, z czego większość nie prowadzi po asfalcie. Żeby się odważyć i zmierzyć z nią, musisz być przekonanym, że pokonasz ją bez uszczerbku dla swojego zdrowia. Jak mówiłem wcześniej, na takich dystansach oprócz nóg trzeba mieć głowę, ale bez wyjeżdżonych nóg też się nie da. Dość powiedzieć, że to 9 wycieczek dzień po dniu o długości 130 km. Czy to jeszcze dla amatorów? Chyba że mocno zaawansowanych. Jeśli chodzi o Carpatia Divide, to będzie 600 km czystego mtb. Tu nie ma miejsca na naukę jazdy i zdobywanie pierwszych doświadczeń na rowerze w górach. Na trasie będzie ponad 1500 m przewyższenia i naprawdę trudne technicznie zjazdy. To stawia wysokie wymagania i przed kolarzami, i sprzętem. Na pewno trzeba utrzymać jak najniższą wagę sprzętu i wyposażenia, spakować się tak, żeby rower nie tracił sprawności w górskiej, technicznej jeździe. 

 

TOUR to magazyn szosowy, musimy więc spytać, czy WISŁĘ można przejechać na szosówce?

W pierwszej dziesiątce na mecie pierwszej edycji WISŁY 1200 były 2 szosówki z oponami 30-32 mm, 3 gravele, 2 fulle, 2 hardtaile, a nawet rower trekingowy. Co ważniejsze, chyba wszyscy z „top ten” potwierdzają poprawność wyboru swojego sprzętu. Oczywiście Carpatia DIvide to czyste MTB i najbardziej użyteczne będą górale, ale na tego typu imprezach widać sporo sztywnych rowerów gravelowych z oponami co najmniej 40 mm. Na tym sprzęcie naprawdę jednak trzeba umieć jeździć, żeby wybrać się w góry.

Bikepacking - amazonas

Długo i dłużej

Race Across America

RAAM uchodzi za najtrudniejszy wyścig na świecie i prowadzi w poprzek Stanów Zjednoczonych. Startujący mają ze sobą ekipy wspomagające. Prócz klasyfikacji solo są i teamy.

raceacrossamerica.org

Paryż – Briest – Paryż

Maraton liczący 1200 kilometrów to najsłynniejszy z tak zwanych brevetów, w których startujący muszą się zmieścić w założonym czasie, ale sami decydują, kiedy odpoczywają.

paris-briest-paris.org

Wisła 1200

Rajd rowerowy wzdłuż Wisły, liczący 1200 kilometrów, w którym każdy dobiera samodzielnie długość etapów i wyposażenie wozi ze sobą. Rowery szosowe niekoniecznie są tu najlepszym wyborem ze względu na typ nawierzchni trasy.

wisla1200.pl

Route des Grandes Alpes

Turystyczna trasa przez francuskie Alpy, zaczynająca się od Jeziora Genewskiego i kończąca się nad Morzem Śródziemnym w Menton.

bellesroutesdefrance.fr/route-des-grandes-alpes/

North Cape – Tarifa

Wyścig długodystansowy, w którym jadący nie korzystają z żadnej pomocy z zewnątrz. Tym samym jest to impreza bikepackingowa. Kolarze wiozą ze sobą ubrania, wyposażenie i namioty.

northvape-tarifa.com

Informacje o autorze

Autor tekstu: Tim Farin, Grzegorz Radziwonowski

Zdjęcia:

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »