Jesteśmy w samym środku zimy i zapewne niejeden z nas zatęsknił już za czymś świeżym i soczystym w paszczy. Ja co prawda wróciłam właśnie z Afryki, gdzie objadałam się do nieprzytomności papają, mango i ananasem, ale mam niedosyt. Zjadłoby się coś eksplodującego świeżością, coś co jest wspomnieniem letnich dni, a jednocześnie chcielibyśmy się ukoić czymś kremowym, czymś co utuli nas ciepłem od środeczka. I tu wchodzę ja, cała w curry. Ananasowym.
Na dwie bardzo solidne porcje albo cztery mniejsze (w zależności z jaką ilością ryżu to pożrecie) potrzebujecie:
- pokrojony w kostkę cały ananas (dojrzały, ale nie na granicy fermentacji)*
- duże opakowanie tofu (może być wędzone)
- garść nerkowców (czy to będzie garść drwala czy gejszy, zostawiam do Waszego wyboru)
- spora cebula (lub dwie mniejsze)
- marchewka
- żółta pasta curry
- chlust oleju (u mnie sezamowy)
- puszka mleczka kokosowego
- świeży szpinak (ile macie, ile zalega Wam w lodówce, bez też będzie ok)
- sól, chilli, sok z cytryny/limonki do smaku
- ryż do podania
Cebulę pokrójcie w piórka, marchewkę w półplasterki albo jak wam wyjdzie, podsmażcie na oleju, dodając pod koniec pastę curry. Ile? Ile chcecie. Zależy od tego, jak „mocną” pastę macie i jak bardzo intensywne w smaku chcecie curry. Dorzućcie pokrojone w kostkę tofu i ananasa. Chwilę podsmażcie, dając się lekko skarmelizować ananasowi. Zalejcie mleczkiem kokosowym i duście do miękkości warzyw. Pod koniec dorzućcie szpinak. Doprawcie solą, chilli, sokiem z limonki albo cytryny i ewentualnie jakimś słodzidłem. Balans między słodkim, słonym i kwaśnym chcemy uzyskać. Zajadajcie z ryżem.
Przetrwamy tę zimę! Obiecuję.
*można też z powodzeniem użyć mrożonego ananasa