Home Miejscówki W krainie afrykańskich lodowców Kenia 4985 m n.p.m.

W krainie afrykańskich lodowców Kenia 4985 m n.p.m.

0
547

Opuszczona przez trekkingowców, którzy rzucają się na Kilimandżaro, góra Kenia jest drugim co do wysokości szczytem Afryki. Cédric Tassan zabrał nas na wyprawę do jednego z ostatnich bastionów afrykańskich lodowców.

Przygotowania

Pod koniec 2021 r. podróżowanie nadal nie było takie proste. Na kilka dni przed końcem roku, odkrycie w południowej Afryce nowego wariantu choroby o nazwie Omicron sprawiło, że świat ogarnęła panika. Ograniczenia powracają, a ryzyko utknięcia we Francji stało się coraz większe. Poświęciłem wiele czasu na przygotowanie się do nowej przygody, obawiałem się, że cała ta praca zostanie zrujnowana w mgnieniu oka. W parku narodowym Mount Kenya, nie można poruszać się bez przewodnika. Najpierw więc musieliśmy znaleźć odpowiednią osobę. Przy okazji miałem dużo szczęścia, bo szukając na forum internetowym numeru telefonu Michaela, natknąłem się na niego samego. Połączenie było natychmiastowe. Michael zna góry jak własną kieszeń, był tu już ponad 450 razy. Nigdy jednak nie miał okazji zabrać ze sobą grupy na rowerach górskich. Wiem, że trudno mi było polegać na jego doświadczeniu w ustalaniu idealnej trasy dla rowerów górskich. Skierowałem się do mojego przyjaciela Hansa Reya, który był tu już kilka razy. W 2004 r. jako pierwszy wjechał na szczyt na rowerze górskim. Zacząłem wytyczać trasę i postanowiłem przejechać przez góry z północy na południe, aby w pełni przeżyć to doświadczenie. A przede wszystkim, wraz z Michaelem, wybrałem najwolniejszą opcję. Bo tutaj nie igra się z wysokością, to byłoby ogromne ryzyko dla życia.

Dużym problemem w przypadku Mount Kenya jest to, że jest bardzo wysoka – 5199 m dla wspinaczy, 4985 m dla trekkingowców. A ponieważ jest to dawny wulkan, który wyłonił się z równin, nie sposób zaaklimatyzować się do braku tlenu, już od pierwszej nocy obóz jest zakładany na wysokości 3350 m. Organizm może bardzo źle zareagować na ten nagły wzrost wysokości; nazywa się to ostrą chorobą górską, której objawami są bóle głowy, wymioty, zmęczenie, delirium… W najcięższych przypadkach może ona przekształcić się w obrzęk mózgu lub płuc. Jeśli osoba ta nie zostanie natychmiast ewakuowana, jej życie może być zagrożone. Tego właśnie doświadczył Danny MacAskill, gdy przyjechał tu w 2016 r. Musiał zostać ewakuowany helikopterem na wysokość 4200 m. Jest to więc poważna sprawa.

Na tę przygodzie zabrałem ze sobą trzech przyjaciół: JP, Arnaud i Gilou, którzy zwykle jeździli ze mną na wycieczki. Jednak nigdy wcześniej nie wspinali się tak wysoko i nie wiedzieli, jak zareaguje ich organizm. Zdecydowałem się na przygodę w grupie, w której każdy musiałby pokonać samego siebie, jednocześnie uważając na innych, tak aby wszyscy mogli dotrzeć na szczyt.

Nairobi

Lądujemy w Nairobi. Wyjście z lotniska zajmuje nam dużo czasu, między sprawdzaniem wiz i skanowaniem bagażu mijają prawie 2 godziny. Jest 5.30 rano, Michael czeka na nas z kierowcą i swoją furgonetką, niestety zbyt małą, by pomieścić wszystkie nasze bagaże i pasażerów. Zaczyna się gra w Tetris… Ciasno jak sardynki, walizki prawie na nogach, afrykański krajobraz przewija się przed naszymi oczami. Ruch drogowy jest już bardzo chaotyczny, droga przechodzi od czarnego i gładkiego asfaltu do rozjeżdżonej ścieżki. Na zmianę drzemiemy. Po pierwszym śniadaniu w hałaśliwym miasteczku Naniuki, gdzie stanowimy centrum zainteresowania miejscowych, wyruszamy na wieś u podnóża Mount Kenya. Znajdujemy ukryte miejsce, aby rozładować sprzęt, przygotować rowery i plecaki. Bo to jest dopiero wstęp. Zamierzamy spędzić 6 dni w górach, bez żadnego zaopatrzenia. Musimy nieść wszystko: namioty, śpiwory, materace, paliwo, kuchenki, naczynia, jedzenie… Oprócz Michaela jest jeszcze 8 tragarzy i kucharz z plemienia Kikuyu. Wsiadamy na rowery, jest już 14.00. Mamy przed sobą 18 km i 1200 m dodatniej różnicy wysokości. Droga do wejścia Sirimon do Parku Narodowego Mount Kenya jest polną ścieżką, na której ludzie patrzą na nas i serdecznie nas pozdrawiają. Po załatwieniu formalności przechodzimy przez ogromną drewnianą bramę Parku, ruszamy w góry. Trasa została pokryta smołą, a niektóre odcinki są bardzo strome. Przyjeżdżamy do obozu, wszystko jest już przygotowane. Słońce zaczyna chylić się ku zachodowi, nie zwlekam więc idę wziąć prysznic w pobliskiej rzece. Temperatura wody jest chłodna, ale nie mogę tak zostać, brudny i spocony, z wycieczką w nogach. Chmury rozpraszają się, aby zrobić miejsce dla pięknej Drogi Mlecznej. Nasi kenijscy przyjaciele przygotowują wielkie ognisko, przy którym wszyscy się rozgrzewają. Przed snem, dzięki małemu urządzeniu elektronicznemu, mierzę nasycenie tlenem krwi mojej drużyny, aby monitorować ewentualne wystąpienie choroby górskiej. Na razie nie ma na co narzekać, wszyscy są zdolni do dalszej jazdy.

Świt

Słońce łapie nas o poranku. Spałem jak kłoda, jest 7.10 rano, co jest dla mnie niezwykłe. Po dobrym śniadaniu odbywamy małą radę. JP, Arnaud i Gilou zdecydowali się na pomoc. Oznacza to, że podczas wspinaczki będzie ktoś niósł ich rowery. Jest to zawsze delikatna kwestia etyczna. Jednak już teraz pomaga się nam w rozbiciu obozu i rozłożeniu jedzenia, dlaczego więc nie mielibyśmy otrzymać pomocy przy rozłożeniu roweru? Nie mówiąc już o tym, że miejscowi muszą tu pracować. A wraz z COVID turystyka się załamała. Ja ze swej strony zawsze miałem jasność w tej kwestii. Nawet jeśli nie chcę, aby mi pomagano, nie mam nic przeciwko temu, aby inni to robili. Gilou chce spróbować przygody na własną rękę, a jego nosiciel będzie towarzyszył mu w razie potrzeby. Arnaud i JP będą wspinać się o własnych siłach, zostawiając rowery u tragarza. Grupa zaczyna się przemieszczać, gdy mgła spowija góry. Udaje mi się pedałować przez sporą część drogi, potem robi się bardzo stromo, brakuje mi tchu i muszę pchać. Wspinamy się przez krajobraz wrzosowisk. Po przejściu osiągamy wierzchołek. Stąd mamy widok na piękną i dziką dolinę, w której znajduje się schronisko Tiki North, gdzie spędzimy noc. Po technicznym i nie zawsze łagodnym zejściu wchodzę w środek doliny, do namiotów. Pomiędzy filmami i zdjęciami mijają nas tragarze, a gdy docieramy na miejsce, posiłek jest już gotowy. Spędzamy popołudnie na wędrówkach, słońce gra w chowanego, a w końcu jest zimno. Tragarze przynoszą z góry korzenie i rozpalają duże ognisko. Dziś wieczorem prosimy Michaela o wspólną kolację. Lubimy dzielić się chwilami z naszymi kenijskimi przyjaciółmi. Posiłek składa się z lokalnych specjałów na bazie białej polenty, mięsa i drobnych warzyw. Na zakończenie wieczoru gromadzimy się wokół ogniska, paląc płuca i ucząc się miejscowego języka suahili. Mamy świadomość, że bez tego zespołu ta przygoda byłaby po prostu niemożliwa.

Hieny

Noc jest chłodna. Wczesnym rankiem, gdy jesteśmy jeszcze w namiotach, słyszymy kroki w pobliżu obozu, przeraźliwy hałas, który rozdziera również wczesny dzień. Podczas śniadania Michał mówi nam, że to hieny! Podczas mycia zębów nad rzeką, 20 metrów od obozu, znajduję imponujące ślady łap na ziemi – to lampart, który przyszedł się napić w nocy! Tyle tu ludzi! Przed nami kolejny dzień w Afryce. Nie mam nawet 20 metrów na rowerze, gdy muszę go nieść na plecach i wspinać się po zboczu pełnym olbrzymich seneçons, drzew tak charakterystycznych dla Mount Kenya, które kwitną raz na 10 lat. Dochodzimy do przełęczy, skąd odkrywamy wspaniałą dolinę Mackinder i słynny trekking Sirimon. Zejście ma złą sławę: wąska ścieżka, między skałami i kępami trawy, nie należy do przyjemności. Gdy docieramy do skrzyżowania z trasą pieszą, mogę pedałować przez bardzo długie odcinki. Ale pogoda postanowiła się pogorszyć, zaczęło padać… Ostatni wyczerpujący fragment we mgle doprowadza nas do naszego wieczornego obozu, schroniska Shipton na wysokości 4250 m. Jesteśmy u podnóża północnej ściany Mount Kenya.

Obiad jemy w zniszczonych chatach. Po obiedzie postanawiam nie zwlekać i wziąć prysznic w pobliskiej rzece. Woda jest lodowata, po kilku minutach nie czuję rąk. Odpoczywamy w namiotach, kilka razy widzimy szczyt, robi wrażenie. Podczas wieczornego posiłku postanawiam sprawdzić nasycenie tlenem całej grupy. Dla JP liczby są jednoznaczne – aklimatyzacja przebiega źle. Saturacja, która oscyluje wokół 70% tlenu we krwi, to znak, że tej nocy zagrożenie jest duże. Bóle głowy już go nie opuszczają, mimo że regularnie przyjmuje aspirynę. Informuję o tym przewodnika. Wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że jeśli w nocy jego stan się pogorszy, będzie musiał szybko zejść na dół. Ponieważ jestem jego towarzyszem w namiocie, patrzę na niego jak na mleko w ogniu.
JP spędza spokojną noc, o 4 rano mierzę mu saturację tlenem – wynosi 64. To znak, że jest coraz gorzej, postanawia wrócić na dół zaraz po przebudzeniu. Budzimy się nieco przygnębieni, wiedząc, że ta przygoda nie zakończy się na wspólnym szczycie. JP zostawia nas ze swoim tragarzem. Za 3 godziny powinien wrócić na bezpieczną wysokość.

W stronę szczytu

Z naszej strony wyruszamy na trasę wokół Mount Kenya. Dzień jest pracowity, tylko ja mam rower. Pierwszą przełęcz, na wysokości 4560 m, osiąga się po dużym wysiłku fizycznym. Krajobraz jest po prostu wspaniały, imponująca północna ściana Mount Kenya przygniata nas do ziemi. Po drugiej stronie jest bardzo ładny piarg, po którym musimy zejść. W totalnej euforii, podczas surfowania, docieram do jego podnóża. Płyniemy dalej wzdłuż dwóch wspaniałych jezior, a następnie atakujemy nową stromą ścieżkę w żwirze. Na szczycie otacza nas mgła. Pozostała część przejścia jest wspaniała, ale wyczerpująca. Gdy docieramy na skraj doliny Teleki, chmury znikają i możemy podziwiać nowe oblicze góry, równie imponujące! Fragment wiszącego lodowca próbuje przeciwstawić się globalnemu ociepleniu. Za 30 lat wszystko tutaj zniknie, co stworzy prawdziwy problem z zaopatrzeniem Kenii w wodę. Zejście, które sprowadza nas do doliny, jest parszywe: strome, z głazami, piaskiem… Udaje mi się z tego wybrnąć, tuż przed atakiem na ostatni 450-metrowy fragment, który ma nas doprowadzić do naszego obozu, najwyżej położonego podczas pobytu na wysokości 4780 m. Moje tempo szybko spada. Droga, która wiedzie prosto w górę, męczy mnie. Po tym, jak od rana niosłem rower, mam zmęczone ramiona. Moi koledzy, którzy mają lżej, są z przodu, nie zdążę ich złapać. Pod koniec popołudnia docieram do celu zmęczony, po wyczerpującym dniu. Austrian Hut jest najwyższym obozem na Mount Kenya, jesteśmy bardzo blisko Point Lenana, naszego celu. Dwa główne szczyty, Batian i Lenion, wydają się być niedostępne, ponieważ są tak dobrze bronione przez skalne osłony. Znajdujemy schronienie w szałasie, który jest ogrzewany przez przygotowywany właśnie wieczorny posiłek. Jestem tak zmęczony, że wieczorny posiłek mnie nie cieszy. Kiedy docieramy do naszych namiotów, jest już mroźno, niebo jest zupełnie czyste, wydaje się, że możemy dotknąć gwiazd. Zasypiam głodny jak wilk.

Atak

Słońce liże mój namiot, wychodzę, chodzę trochę po obozie, światło jest wspaniałe. Po obfitym śniadaniu, składającym się z tostów francuskich i naleśników, rozpoczynamy wspinaczkę. Grań na początku jest łatwa, tylko wysokość nas przytłacza. Czuję się sprawny, ale utrzymuję wolne tempo. W drugiej części grań prostuje się, jest brutalna, ścieżka gubi się w śniegu i lodzie. Poręcze ułatwiają wchodzenie. Niektóre skaliste przejścia wymagają wspinaczki. Z rowerem na plecach nie jest to łatwe zadanie. W jednym z fragmentów Arnaud prawie upada, ślizgając się do tyłu. Pędzę w dół wzdłuż lin, starając się nie rzucać w niego kamieniami. Położyłem rękę na jego maszynie i w końcu udało mu się złapać równowagę. Pogoda jest piękna, widać jak okiem sięgnąć. Wspinaczka kończy się zjazdem po belkach, symbolicznie jest to najwyższa via ferrata na świecie! We trójkę wspinamy się na szczyt Lenana Point na wysokości 4985 m! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, ale myślimy też o naszym przyjacielu JP. Są tam również nasi kenijscy przyjaciele, wszyscy gratulujemy sobie nawzajem na szczycie. Po tradycyjnej przerwie na zdjęcia, czas wracać na dół.

Zjazd

Pierwsze 100 metrów jest bardzo strome, prawie nie do przebycia. Próbuję kilku wariantów, ale wciąż zalegający śnieg też nie ułatwia sprawy. U podnóża stoku możemy wreszcie wsiąść na rowery. Zjazd pozostaje techniczny i wymagający, musimy kombinować między skałami, przyczepność jest bardzo nierówna. Na tej wysokości utrzymanie mobilności na rowerze wymaga dużej ilości energii. Docieramy do Mintos Hut, naszego ostatniego obozu w górach na wysokości 4200 m. I jest to najpiękniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiliśmy. Mintos to konstelacja małych jezior utworzonych z wody deszczowej i bezodpływowych. Znajdujemy się na lewym brzegu Doliny Przełomów, której głębokość jest imponująca. Na dole płynie rzeka, która przekształca się w wodospady, by w końcu zasilić ogromne jezioro. Dolina, pozbawiona dostępu do morza i niedostępna z tego miejsca, jest jak tygiel świata. Mam wrażenie, że życie na Ziemi zaczęło się na samym dole.

Następnego dnia pogoda nadal dopisuje. Kontynuujemy zjazd. Po rozpoczęciu jazdy kolejką górską ścieżka zaczyna schodzić w dół, ale musimy być sprytni, ziemia jest zaminowana, wykopana i połamana. Musimy regularnie zsiadać z roweru. Po ostatniej trudnej przeprawie ścieżka staje się lepsza. Ale cały czas trzeba mieć się na baczności. Pionowe skały wulkaniczne są przeszkodami, które blokują koła. Jest wiele dróg, którymi można podążać, trzeba daleko szukać, aby znaleźć tę najlepszą i nie wpaść w ślepy zaułek. Im dalej w dół, tym goręcej. Po ostatnim odcinku, gdzie musimy walczyć po łokcie z buszem, docieramy w końcu do rzeki. Uzupełniamy wodę i ruszamy dalej ścieżką 4WD, która wije się przez góry. Na rowerze górskim jedzie się bardzo szybko. Tam znajduje się brama wyjściowa z Parku Narodowego. Pilnowani przez wojskowego przechodzimy przez bramę, gdzie formalności dopełnił już nasz przewodnik. Przed nami jeszcze 25 km leśnej drogi do wsi Czogoria. To świetny sposób, by pozwolić obrazom przemknąć przez głowę i odtworzyć film z tej niezapomnianej przygody.

Ale nasz pobyt jeszcze się nie skończył. Aby zakończyć tę piękną sportową i ludzką przygodę, Michael zorganizował wielkie grillowanie z udziałem całej drużyny. Również JP jest w świetnej formie po pokonaniu 2000 m wysokości. Po tych dniach spędzonych w górach odzyskujemy siły. Przeładowane mięsem tace wirują. Bierzemy jedzenie do ręki i pożeramy je. To miły sposób na zakończenie odkrywania Kenii. Bo poza przygodą fizyczną i sportową podróż to przede wszystkim spotkanie z drugim człowiekiem, mieszanka kultur, nauka języka, wymiana. I w tym sensie ta wyprawa pozostanie punktem kulminacyjnym mojego życia jako rowerzysty górskiego.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »