BIAŁY PRADZIAD

 

PUSTELNIA

Pradziad (czeski Praděd), najwyższy szczyt wysokiego Jesionika (Jeseniky), mierzy 1491 m n.p.m. oddalony o ledwie 65 kilometrów od Nysy i 150 od Wrocławia jest górą często odwiedzaną przez Polaków za południową granicą.
Dla szosowców to takie małe Mont Ventoux. Szczyt wieńczy charakterystyczny przekaźnik TV umieszczony na białej, nie mniej zapadającej w pamięć rotundzie. Latem spotyka się tam setki rowerzystów, którzy mozolnie, część drogi współdzieląc z samochodami i autobusami, wdrapują się na łysy szczyt. Pradziad nie jest pustelnią, o każdej porze roku spotyka się tam turystów. Z dziećmi, psami, pieszo i na przeróżnych pojazdach… Złośliwa góra prawie zawsze wita odwiedzających silnym wiatrem na szczycie. Albo więc czym prędzej się stamtąd zwiewa, albo odwiedza wnętrze rotundy nadajnika, gdzie mieści się schronisko. Tam, w klimatycznym wnętrzu (jeśli wyobrażacie sobie klimat góralskiej chaty za odpowiedni dla schroniska w górach, to akurat nie tu go szukać), napijecie się piwa i skonsumujecie kultowy párek v rohlíku (czyli hot dog).

 

Nachylenie 6-7% to pestka dla górali. Poza tym opalamy się! Kto by się w takiej sytuacji spieszył!

 

Przez lata nie wpadliśmy na to, że Pradziada można odwiedzić inną porą roku niż latem czy wczesną jesienią. Wiosną długo zalega tam śnieg, a gdy ostatecznie zniknie, na asfaltowej drodze prowadzącej na szczyt długo jeszcze króluje zdradliwy żwirek, którym Czesi posypują zimą górskie drogi. Przez te drobne kamyczki zjazd ze szczytu przestaje być zabawny i lepiej poczekać, aż zostanie sprzątnięty.

 

DROGA DO NIEBA

 

Zimą na Pradziada do tej pory jeździło się tylko na narty. Droga wiodąca od podnóża góry z parkingu zwanego Hvězda do pośredniego parkingu Ovčárna (dokładnie w połowie całkowitego podjazdu na szczyt) jest częściowo otwarta dla ruchu. Powyżej Ovčárni poruszać się mogą się tylko piesi, narciarze i rowerzyści. To sprawia, że zimą sportowy czeski naród wykorzystuje szeroką drogę jako tor do narciarstwa biegowego. Droga jest wyratrakowana, założone są dwa ślady do klasyka i jakby na nią nie patrzeć, jest otwartym zaproszeniem do wkroczenia tam na góralu (z respektem dla równiutkich śladów dla narciarzy). My zrobiliśmy to dwa lata temu i do teraz tamta wycieczka pozostaje jedną z najlepszych zimowych eskapad w całej historii Bike’a.

 

 

 

MRÓZ

 

To były naprawdę mroźne dni. W mieście ludzie mrużyli oczy oślepiani jaskrawym słońcem i jednocześnie kulili się zaraz po wyjściu na zewnątrz. Nosy robiły się czerwone, a palce kostniały natychmiast po wyjęciu dłoni z rękawiczek. Wyż znad Rosji przyniósł pogodę na słoneczne okulary i puchowe kurtki i właśnie wtedy Dorota wymyśliła Pradziada.
Spotkaliśmy się rano na Gwieździe. Gwiazda, czyli Hvězda, to duży parking, obok którego znajduje się restauracja pod tą samą nazwą, przy drodze Malá Morávka-Bělá pod Pradědem. Fakt, że nawierzchnia parkingu była biała, kazał nam uwierzyć, że jazda będzie prawdziwie zimowa. Pierwszy kontakt z powietrzem po opuszczeniu samochodu był bolesny, w cieniu świerkowego lasu panowała arktyczna temperatura. Czułam, jak ciepło mojego ciała wypromieniowuje w kosmos, jak przenika przez wszystkie warstwy drogocennych tkanin Gore i ucieka w przestrzeń. Umiejętność dobrania stroju zdobywa się wraz z doświadczeniem. Jedno się sprawdza, inne nie, nie ma uniwersalnych systemów dla każdego, ponieważ każdy inaczej odczuwa temperaturę, inaczej marznie i inaczej ogrzewa się podczas wysiłku. Umiejętność ubrania się rowerzysta musi zdobyć sam. Tamtego poranka pod Pradziadem zmroziło tak, że chyba żadne z nas nie było gotowe na podjęcie ostatecznej decyzji, co na siebie włożyć. Z pomocą przyszedł plecak. Plecak, termos i ogrzewacze do rąk nie stanowią żadnej ujmy dla zimowego kolarza. Tyle tamtego ranka podpowiedziało nam doświadczenie.

 

 

DO STARTU GOTOWI

 

Ruszyliśmy w końcu, wyziębieni po niespodziewanej awarii, w usunięciu której wszyscy czuliśmy się zobowiązani pomóc. W taki mróz sprzęt przestaje działać. Łożyska gorzej się kręcą. Palce tracą czucie. Psują się też generatory dobrego nastroju. Gdyby awaria była jeszcze trudniejsza do usunięcia, wszyscy chyba spakowalibyśmy się do samochodów i po trzaśnięciu drzwiami porozjeżdżali do domów. Wykorzystaliśmy ostatnie, nędzne resztki bardzo nadszarpniętego morale i wyjechaliśmy na szlak.

Droga za szlabanem, którym reguluje się ruch do Ovčárni (drugiego z parkingów w połowie drogi do szczytu), wije się lasem. Osłonięta od słońca, posypana żwirkiem, grząska i czasem śliska pozwoliła nam się trochę ogrzać. Absolutnie ślimacza prędkość w ni- czym nie przypominała tej, z jaką widuje się na tym podjeździe chudych wycinaków na szosówkach. W ostatnich latach przybyło tam również amatorów e‑bike’ów i kto wie, czy i nam nie strzeli w tym roku do głowy pomysł na powtórzenie jesenickiej przygody z odrobiną wspomagania…

 

 

TOWARZYSTWO PO DRODZE

 

Po trzech kilometrach zrobiło się naprawdę przyjemnie. Las pozwalał słońcu czasem zajrzeć na drogę. Powietrze było rześkie (ale potrafię już obsłużyć GoPro bez rękawiczek). Czasem z góry lub od dołu przemknęła koło nas fala samochodów kierowanych wahadłowo przez obsługę szlabanów. Każdy z nich wypuszczał chmurkę spalin i odjeżdżał w swoją stronę z pasażerami wodzącymi za nami spojrzeniami pełnymi współczucia. My prychaliśmy chwilę na te okoliczności, a potem kręciliśmy bączki w rozjeżdżonym kołami samochodów śniegu o konsystencji i kolorze gruboziarnistego trzcinowego cukru. Zaczęła się zabawa.

Po czterech kilometrach las nagle się skończył, wypadliśmy w Ovčárni. Witały nas gospody, bary i hotele, których nigdy wcześniej podczas żadnej z wypraw na Pradziada nie odwiedziliśmy. Teraz z powodu zimna byliśmy zmuszeni do skorzystania z toalety pod dachem. Nikt nie miał ochoty na rozbieranie się na zewnątrz. Od Ovčárni przestały nam już towarzyszyć samochody. Przybyło za to ludzi, w większości pieszych turystów, ale byli między nimi również biegający na nartach i narciarze korzystający z kilku działających wyciągów. Na rowerze poza nami nie było nikogo. W tych okolicznościach rower to naprawdę sport ekstremalny! Z Ovčárni do samego szczytu przekaźnik TV nie zniknął nam już z oczu. Wspinaliśmy się łagodną serpentyną tak, że prawie objechaliśmy go dookoła.

 

 

WINTER WONDERLAND

 

Śnieg skrzypi pod kołami, niebo jest błękitne, na poboczach nieskalane połacie skrzącej się bieli, słońce nas grzeje, rowery łatwo wdrapują się coraz wyżej, a im wyżej się wdrapują, tym lepsze odsłaniają się widoki. Mróz szczypie w policzki, ale słońce wszystko łagodzi. GoPro piszczy co chwilę, zapisując kolejne kadry. Ostatni kilometr to tylko biel i błękit. A na szczycie, jak w 99 przypadkach na 100, wieje! Trzeba ubrać wszystko, co ma się w plecaku, by wytrzymać objazd dookoła rotundy. Bo przecież zawsze, absolutnie zawsze, warto to zrobić. Zwłaszcza w tak przejrzysty dzień. Na zachodzie pojawiają się kolejne pasma gór. Sudety i Śnieżnik, daleko Karkonosze, bardziej na północ widać samotną, dziwną Ślężę, która wyrasta z płaskiego terenu. Na południowym wschodzie, najdalsze z widocznych pasm, rysują się Tatry. To pierwszy i ostatni raz, gdy udało mi się je stąd zobaczyć. Wracam tam głównie w nadziei, że krystaliczne powietrze pozwoli znów dosięgnąć je wzrokiem.

 

TURISTICKÁ CHATA ŠVÝCÁRNA

 

Trzeba wiać (nomen omen), bo wieje okrutnie i znów robi się zimno. Teraz, gdy w końcu mamy odpowiednie rowery (a nie szosówki, które potrzebują nieskazitelnych asfaltów), możemy odbić do Švýcárni. Turistická chata Švýcárna to małe schronisko na zboczu Pradziada, do którego prowadzi leśna droga. Zjazd jest łagodny, nie pędzi się na złamanie karku, na śniegu to trwająca kilka dobrych minut pełnia zachwytu.

 

 

Wielkie bajkowe sople wiszące z niskiego dachu zaczynają się topić, słońce jest dla nich niemiłosierne. Zrobiły się przezroczyste jak dziwne krzywe soczewki, są tak ogromne, że można obserwować przez nie okolicę. Wchodzimy do parnego, głośnego wnętrza. Na ścianach stare zdjęcia, przy ladzie rząd oczekujących na zamówienie. Gospodarze uwijają się, wydając gotowe dania i rozlewając piwo zwieńczone białym kożuszkiem piany. Rzucamy się na drożdżowe buchty (jak nasze kluski na parze) z czarnymi jagodami. Polane suto masłem i posypane łyżką cukru pudru. Zaledwie postawione przed oczami od razu powodują skok poziomu insuliny. Są pyszne i gdyby nie to, że gospodyni krzyczy, że czas oczekiwania na ko- lejne wydłuża się do pół godziny, bralibyśmy następną porcję.

 

TĘSKNOTA

 

Jest zima. Dociera to do nas, gdy wychodzimy najedzeni na zewnątrz. Jeszcze przed chwilą słońce chciało wypalić nam dziury kaskach, teraz ledwo widać je zza drzew. Momentalnie robi się chłodniej. Jeszcze chłodniej! Para ski tourowców ubranych jak z żurnala przeskakuje przez białą drogę i wskakuje w białą polanę, rysując dwie kreski na tej gładkiej jak kartka powierzchni. Za chwilę znikają w lesie i właściwie mielibyśmy ochotę podążyć za nimi. Mamy szerokie opony, ale utopilibyśmy się w zaspach po paru metrach walki. Wracamy więc tą samą drogą, mocno tęskniąc za słońcem.

 

 

POWRÓT

 

Zjazd z Pradziada trzeba przeprowadzić grzecznie asfaltem (zimą ośnieżonymi gwarantującym emocje). Piesze szlaki, mimo że wydają się być w centrum cywilizacji, bo w pobliżu głośnej, najeżonej hotelami i barami Ovčárni, są dzikie i strome, pełne wiatrołomów i przepaści. Latem obowiązuje tam całkowity zakaz jazdy rowerem. Zimą szlaki te są trudne do odnalezienia, często zasypane śniegiem po pas. Zimowym wieczorem nie spotka się żywej duszy. Gdyby urwać tam przerzutkę, rozwalić koło, czy zrobić sobie krzywdę… Mróz, ciemności i brak zasięgu nawet w środku Europy mogą być groźne. Oczywiście, kuszą nas te szlaki. Śnieg zaprasza między drzewa. Próbujemy tańczyć w zaspach. Znów robi się ciepło, nasze geny MTB dają o sobie znać. Parę metrów jazdy i nurkowanie w śniegu. Nie ma sensu wpinać się w pedały, rower zapada się, przez krótkie sekundy dając nadzieję, że tym razem utrzyma się na nim równowagę i kierunek jazdy. To daremne. Gładka jazda wyratrakowaną trasą dała nam złudne wrażenie, że szerokie opony pozwolą ujarzmić rowery w białym puchu. O ileż łatwiej byłoby na nartach! Odpuszczamy. Po 24 kilometrach, prawie po ciemku, pakujemy się do samochodów. Zadowoleni wieczorem w lustrach będziemy oglądać nasze rumiane policzki. Czy warto cały krótki, zimowy dzień spędzić na rowerze, który tak naprawdę nie lubi śniegu i nie do śniegu został stworzony? Nie wiemy. Nam się podobało.

 

Bawcie się zimą, uważajcie na siebie podczas zimowych eskapad. I nie wierzcie w to, że nie wolno wam porzucić zimą roweru. Do zobaczenia w górach!

 

Przeczytaj również:

 

Warsztat Fenwick – Co piszczy w rowerze?

Bez prądu daleko nie pojedziesz, czyli elektroniczne hity 2019

Technika e-jazdy: nowy styl podjeżdżania

Informacje o autorze

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski

Zdjęcia: Anna Tkocz

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »