Home Miejscówki Singletrack Glacensis w wersji elektrycznej sprawdzony!

Singletrack Glacensis w wersji elektrycznej sprawdzony!

0
1005

Kolejną edycję Flow Tripu po Singletracku Glacensis postanowiłem wykorzystać w sposób wyjątkowy, bo po to, by sprawdzić, jak popularne ścieżki będą wyglądać z perspektywy elektryka. Znalazłem przy tym sprytne usprawiedliwienie – zmęczenie! Fakt, poprzednie dni także spędziłem na rowerze, eksplorując okolice Babiej Góry, ale tak naprawdę kusił mnie fakt przekonania się, na ile wolniejsze fragmenty zyskają po dodaniu kopa w postaci wspomagania!

Dla przy pomnienia – Flow Trip to jednodniowe wycieczki organizowane przez fundację Singletrack Glacensis, w których samochodem odbywa się transport pomiędzy wybranymi odcinkami szlaków. Założenie jest takie, że unika się wolnych podjazdów, korzysta z przyjemnych zjazdów, nic więc dziwnego, że trip cieszy się sporą popularnością (nawiasem mówiąc w tym sezonie kosztował 200 zł od osoby). Co roku fundacja organizuje taki „przelot” dla mediów, miałem przyjemność brać w nim udział już kilkakrotnie.

Tegoroczny był jednak z założenia odrobinę inny, bo mniej miało być jazdy autem, a więcej na rowerach. Marek Janikowski z SG zaplanował dla nas w sumie około 80 kilometrów, rozbite na dwa dni. Wykorzystał jednocześnie fakt, że wiele fragmentów ścieżek łączy się ze sobą, tym samym można je nawijać na zaplanowaną trasę niczym koraliki i planować szlakowe szaleństwo. Tak naprawdę swobodnie może trwać to i tydzień!

Ale uwaga, to nie jest jazda po płaskim, warto też więc pamiętać, że niekoniecznie będą to przejazdy szybkie – o czym mieliśmy się w ciągu tych dwóch dni przekonać. Taka jest uroda Singletrack Glacensis, że nie są to trasy enduro, nie znajdziemy tu więc fragmentów stromych, ani w górę ani w dół. Ułatwia to ich przejechanie na niemal każdym typie rowerów, ale jednocześnie sprawia, że trzeba dużo pedałować, by trzymać rower „pod gazem”. I tu pojawił się w mojej głowie pomysł, by wykorzystać do tego elektryka. Celowo sięgnąłem po rower lekki, zakładając, że niewiele potrzeba by podnieść tempo. Także trudności techniczne na SG są niewielkie, więc z założenia 100 mm skoku Wilier Urta Hybrid miało wystarczyć.

Dzień 1 – Przełęcz Kłodzka – Stara Morawa

Pierwszego dnia pokonaliśmy w sumie niemal 44 kilometry i ponad 600 metrów w pionie, co może wydawać się odległością niewielką i… z mojego punktu widzenia tak było w istocie, bo miałem łatwiej. Po starcie z Przełęczy Kłodzkiej przez Pętlę Chwalisław aż do Pętli Orłowiec pięliśmy się głównie pod górę, przez drzewa chronieni od słońca.

Drobne problemy techniczne nie utrudniały jazdy, za to ułatwiały ją możliwości przystanków na przygotowanych wiatach.

Osobiście zaskoczył mnie fakt, jak ten fragment sieci zarósł w ciągu zaledwie kilku lat. Trzy lata temu, gdy byłem na Chwalisławie ostatnio, duże fragmenty podjazdowe po wycince były odsłonięte, teraz są to dorodne, kilkumetrowe krzaki. Ubyło widoków, przybyło cienia.

Jednocześnie widać, że teoretycznie mniej uczęszczana pętla – bo są ładniejsze – cieszy się sporą popularnością, bo nie dość że spotkaliśmy kilkakrotnie innych rowerzystów, to w dodatku po wyjeżdżeniu ścieżki było to także wyraźnie widoczne. To bardzo dobra wiadomość – dobitnie świadczy o optymistycznej tendencji i frekwencji.

Urok SG polega także na tym, że oprócz wariantu „jadę naprzód” standardowo jest też ten z powrotem do punktu wyjścia, co pozwala choćby wrócić do samochodu, czy miejsca noclegu. My jednak mieliśmy inny plan tego dnia!

Kolejny fragment naszej wyprawy stanowiła bowiem zjazdowa część Pętli Orłowiec, prowadząca w stronę… Ołowca, jak łatwo się domyślić. Zresztą z tą zjazdowością to lekka przesada, bo na pętli jest kilka fragmentów, gdzie moje wspomaganie się przydało. I przypominałem sobie, jak poprzednim razem na zwykłym rowerze lekko cierpiałem na podjazdach.

Faktem jest, że nie mieliśmy w sumie żadnych problemów, by dotrzeć do Lądka Zdroju i odwiedzić na moment Festival Górski, który w tym roku bardzo mocno stawiał na rowery.

Nasz plan nie zakładał jednak jeszcze końca trasy, gonieni czasem (i faktem mieszanego towarzystwa analogowo-elektrycznego) skorzystaliśmy z podwózki i busami dostaliśmy się do podnóża Trojaka. Większość uczestników nie miała jeszcze możliwości zobaczyć słynnej podjazdówki!

A ta, jak to z podjazdówkami bywa, potrafi dać w kość, szczególnie na fragmencie pod szczytem, gdy jest jednym wielkim rockgardenem.

Pętla Trojak nie byłaby jednak pętlą, gdyby nie fakt, że oczywiście ma też część w dół – a jednocześnie jest to najfajniejszy zjazd całego Singletracka Glacensis w ogóle!

Nic więc dziwnego, że chętni wykorzystali tkwiące w tym możliwości – bez względu na to, czy miali wspomaganie, czy też nie!

Okazało się, że Trojak zebrał przy tym swoje żniwo, z jednej strony rozpadła się przerzutka, w innym rowerze… znikła osłona ukrywająca baterię pod spodem! Na szczęście odbyło się bez ofiar w ludziach.

Dzień 2 – Stara Morawa – Jodłów

Drugi dzień okazał się jeszcze bardziej wymagający, nawet dla mnie na elektryku. Choć wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne, to zaledwie 48 kilometrów i 1000 metrów w górę jednak potrafią zmęczyć, szczególnie wtedy, gdy pod drodze nie ma żadnych sklepów, także możliwości nabrania wody jest niewiele.

Zmęczyć się można było tym bardziej, że zaczęliśmy od wspinaczki i to solidnej, Pętlą Rudka, by następnie przeskoczyć na Pętlę Stronie Śląskie. Jeśli kiedykolwiek byliście w Czarnej Górze i tamtejszym bike parku, możecie kojarzyć tę drugą – malowniczo przecina stok, oczywiście pod górę!

Nie zmienia to faktu, że akurat te fragmenty SG, poza widokami – w tym na Śnieżnik z Rudki – oferuj też fantastyczne fragmenty wijące się przez las. Gdzie nawet męczenie się pedałowaniem przychodzi łatwiej.

Był podjazd, musiał być i zjazd – a tu Pętla Międzygórze ma sporo do zaoferowania. Zdecydowanie warto ją zapisać pośród najbardziej zjazdowych fragmentów całego Glacensisa. Po tym, jak w ubiegłym roku mieliśmy pewne przygody na śliskich kładkach, tym razem pogoda była bardziej łaskawa i obyło się bez niespodzianek!

No, może nie licząc zgubienia drona! Udało się go jednak odnaleźć i w szybkim tempie dotarliśmy do Pętli pod Śnieżnikiem.

Okolice Międzygórza cieszą się zresztą sporą popularnością nie tylko wśród rowerzystów – parkingi były zapchane samochodami, a szlaki pieszymi. Chętni zrobili niemal całą pętlę, zaliczając bardzo dobry zjazd, który pojawił się w ramach jej rozbudowy – polecam, należy do moich ulubionych!

Kolejny fragment stanowiła już Pętla Ostoja, z kultowym trawersem po korzeniach. Tu można się przekonać, że SG nadal żyje i że pomimo utrzymywania szlaków nadal natura ma swoje prawa!

Ukoronowanie wycieczki stanowiła Pętla Jodłów, która znów pozwala pocieszyć się sporymi fragmentami w dół! Choć jaz zwykle trzeba zapłacić za to podjazdami, a te, szczególnie w słońcu, potrafią wykończyć każdego! Cieszyłem się w tym momencie, że wybrałem elektryka.

Uratowała nas gościnność apartamentów Trzy Morza w Jodłowie, położonych w starym domu tuż pod Trójmorskim Wierchem.

Po zajrzeniu do środka, jakoś nie dziwiłem się że nie ma wolnych miejsc!

Wnioski z eksperymentu

Pomimo tego, że jeżdżę stosunkowo dużo na rowerze, byłem zadowolony z tego, że wziąłem elektryka. Fakt użycia wspomagania w minimalnym trybie ECO – po naładowaniu do pełna drugiego dnia na koniec jazdy nadal miałem 60% baterii – i tak pomógł mnij się zmęczyć, a o to mi chodziło. Elektryki dla zwykłego śmiertelnika to oczywista pomoc, tym bardziej w podobnym, urozmaiconym terenie. Singletrack Glacensis nadaje się zaś idealnie do tego, by na nim po nich jeździć, dodając także element FLOW na pozdajach!

Nasze trasy: dzień 1 i dzień 2

Zobacz także

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »