Home Miejscówki Strážovské vrchy długi weekend po słowacku

Strážovské vrchy długi weekend po słowacku

0
768

To tragiczny w mniemaniu każdego pracodawcy czas. Tłuszcza „turystów” jak szarańcza atakuje każdy skrawek góry w okolicy. Wiadomo nie od dziś, że Polacy obok picia piwa i kiełbasy z grilla upodobali sobie spędzanie wolnego czasu w górach, często łącząc wszystkie powyższe w jedno… w tym samym czasie.

 

Szybko kręcimy globusem, gdzie prysnąć w tym czasie w góry, aby ominąć wątpliwą przyjemność spotkania Polaka na szlaku. Pada na Vtáčnik i Strážovské vrchy. Oba słowackie pasma należą do łańcucha fatrzańskiego, Vtáčnik to końcówka łańcucha wielkofatrzańskiego, Strážovské to małofatrzański. Kluczem do sprawnej eksploracji obu jest baza, którą staje się Sebedražie – wieś tak mała, że jest tam tylko jedna sensowna lepiana gotowa przyjąć turystę, wyboru nie ma. Ale jest tam wszystko, czego potrzebujemy, jest gdzie spać, leją dobre piwo i karmią zacnie nawet późną nocą.

 

Od globusa do omnibusa

 

Na jakich obieżyświatów i trendsetterów eksploracji byśmy się nie kreowali, nikt z nas poza ojcem marnotrawnym polskiego enduro – Arturem, jeszcze tydzień wcześniej o Strážovskich nie słyszał. Szybko więc uzupełniamy wiedzę teoretyczną, ślęcząc nad mapą i gmerając w słowackim przewodniku. O tym, że czekają tam na nas gęste lasy, dziewicze szlaki, skalne formacje i głębokie doliny, dowiemy się na miejscu. Z rozkminy na sucho wiadomo, że nasz plac zabaw na kolejne 3 dni od północy i zachodu ograniczony jest szeroką doliną Wagu, od wschodu Kotliną Żylińską, na południu natomiast między góry wciska się Kotlina Górnonitrzańska i rozległe obniżenia Niziny Naddunajskiej.

 

Rozbiegany po mapie wzrok rejestruje ciekawe miejscówki, na północy Sulowskie Wierchy zbudowane z okruchów skalnych połączonych lepiszczem, na południu najwyższe wierzchołki Gór Strażowskich – stożkowaty Strážov, Rohatá skala, Baske, Ostrá Malenica, Mojtín oraz otoczenie Čičman (o których będzie dalej) – widokowy grzbiet ciągnący się przez Javorinę w stronę przełęczy Fačkovské sedno, gdzie Góry Strażowskie łączą się z Małą Fatrą. Większość to Obszar Chronionego Krajobrazu Gór Strażowskich, z doświadczenia wiemy, że w takich miejscach czeka przygoda!

 

 

Čičmany

 

Czadowa to wieś, wciśnięta w głąb doliny, żywy skansen z chałupami pomalowanymi we wzorki. Białe ornamenty mają chronić lepiany prze nagrzewaniem się w promieniach słońca, ponoć rodowitych Čičmaniaków nauczyli tego bułgarscy osadnicy już w XIII wieku. Čičmaniacy zbijają teraz kasę na turystyce, bo wszyscy chcą zobaczyć to zjawisko, nie mające sobie równych w Europie Środkowej. My stąd zaczynamy – plan jest ambitny, na pierwszy ogień idzie szef Strážov, potem powrót górami do bazy, którą widać dopiero po rozłożeniu drugiej mapy.

 

 

Deser przed obiadem

 

Ciśniemy zdecydowanie w pedał na podjeździe żółtym szlakiem do sedla Samostrel. Szutróweczka ładnie prowadzi nas po poziomicach w górę, na przełęczy przeskakujemy na szlak zielony, robi się trudniej, ale jeszcze wszystko w siodle. Za Vrablovą kończy się jazda, nastromienie szlaku rośnie do tego stopnia, że niezależnie od tego, czy jesteś wyznawcą kątów, główek i podsiodłówek, czy fanem glikogenu, nic ci nie pomoże. Jeśli wszystkie te trudne kąty masz ok – będziesz pchał. Jeśli wrypałeś michę makaronu na noc – będziesz pchał. Na Čierny Vrch wszyscy pchają.

 

Potem już jest zdecydowanie lepiej, od przekroczenia granicy 1000 m zaczyna się płynna jazda delikatnie zarysowanym wśród trawy singlem, chaotycznie porośnięte zbocza nie utrudniają jazdy. Większość to młode drzewa poddające się rowerzystom, uważać trzeba tylko na jadących za tobą, bo możesz koledze zafundować klasyczny strzał z liścia i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Od chwili przejścia zielonego szlaku w czerwony zaczyna się ścisły rezerwat, który dorosłe już drzewa porządkuje w karne szeregi, odkrywając przed nami prostą jak strzała, bardzo fotogeniczną  ścieżkę, która wyprowadza nas na Lúkę pod Strážovom, rozległą polanę tuż przed finalnym atakiem na szczyt.

 

 

Szef

 

Na szczycie meldujemy się równo w południe. Tam też wędruje nasz wzrok. Obrywający się na południe wielki dolomit, czy inny wapień, sterczy nad wsią Zliechov, do której planujemy zjazd, i raczej nie wróży nic dobrego drodze na dół.

 

Niecałe pół godziny później siedzimy na ławeczce pod kościołem i jak rasowe wsiowe dziadki sączymy browara z butli, kontemplując rozchodzący się po kościach stan rozemocjonowania zjazdem. Strach ma wielkie oczy, pionowe urwisko trawersuje się szerokim zakosem na zachód. Agrafki ładnie omijają co większe problemy, a jedyne nieprzejezdne momenty to powalone drzewa, które trzeba przekroczyć z rowerem pod pachą. Reszta to czysta radość 700 metrów przewyższenia w dół, jest stromo, ale bezpiecznie do czasu, kiedy kontrolujesz prędkość. Z tą kontrolą jest tylko problem, bo aż kusi, aby odpuścić klamki na dłużej, co skutkuje natychmiast kosmicznymi prędkościami. Trochę tam szarżujemy, nie wiedząc, co jest za zakrętem i czy jest zakręt, z fartem jednak, bez przygód docieramy do  Zliechova.

 

 

Backcountry przez duże „b”

 

Wydawać by się mogło, że skoro na sam początek zafundowaliśmy sobie deser w postaci najlepszego zjazdu w okolicy, danie główne, czyli kilkadziesiąt kilometrów czerwonym grzbietem po szczytach nieprzekraczających tysiąca, nie przyniesie już fali adrenaliny i… tak rzeczywiście jest.

 

Na odcinku aż do Suchego Vrchu cieszymy się nieprzerwanie jazdą po dzikich górach, trudność sprawia pokonywanie zarośniętych, dawno nieprzemierzanych przez nikogo szlaków, a nie ukształtowanie terenu. Co rusz tracimy kilkadziesiąt metrów w dół ukrytym wśród traw singlem, przynajmniej tak to sobie wyobrażamy, że tam jest.

 

Otwarty umysł i zmysł orientacji wskazany, bo problemy nawigacyjne, niezależnie od tego czy poruszamy się w gęstym lesie, czy po odkrytych polanach, nas nie opuszczają. Ma to swój urok, momentami tylko głowy wystające z zarośli zdradzają naszą obecność, tutaj przyroda rządzi i turystyka w znaczeniu, jakie znamy, dawno przegrała. Na szczęście!

 

 

Let the party begin!

 

Kamieniem milowym dnia pierwszego Strážovskiej ekspedycji jest dotarcie na Suchý Vrch. Od samego rana w plecaczkach wieziemy prowiant na biwak, kiełbasa, piwo i inne smakołyki, wszystko, przed czym uciekamy od cywilizacji, ma nas dogonić na szczycie tej góry. Karne minuty, jakie otrzymaliśmy za błądzenie i przedzieranie się przez las, po zsumowaniu urosły już do poważnej obsuwy. Teoretycznie nikt nigdzie się nie spieszy, mamy przecież najdłuższe dni w roku, ale mamy też świadomość, że zostało nam jeszcze sporo do domu. 

 

Z tych rozmyślań o kiełbasie i piwie wyrywa nas kamieniste podejście pod Suchy, potężne głazowisko zostało całkowicie pochłonięte przez las, a to znak, że jesteśmy już blisko zapowiadanej imprezy na szczycie. Tu wita nas infrastruktura biwakowa godna 5 gwiazdek w Hurgadzie – szybko uwijamy się z ognichem, z napełnionymi brzuchami, zapijając plzeňský prazdrojem, dochodzimy do wniosku, że wygraliśmy dzisiejszy dzień!

 

 

Północ-południe

 

Bogatsi o doświadczenia powrotu w ciemnościach przez malownicze miejscowości kraju nitrzańskiego, dnia drugiego startujemy z Šutovców. Gwarna od samego rana furmańska gospoda jasno wskazuje, gdzie jest centrum życia towarzyskiego w tej 400-osobowej osadzie przylepionej do zbocza gór na wschód od Nitrianskiego Rudna. Wczoraj objechaliśmy kawał gór z północy na południe, dzisiaj kierunek przeciwny, pasmem równoległym do wczorajszego.

 

Nie spodziewaliśmy się niczego innego niż w poprzednim dniu Strážovskiej tułaczki, a jedzie się zdecydowanie płynniej. Mamy już w nogach dwa dni jazdy od rana do nocy, dlatego z ulgą przyjmujemy fakt szybkich przeskoków po mapie.

 

Cała podróż na północ, w kierunku ponad 1100-metrowej Magury, to odcinki leśnych ścieżek zmiksowane z odsłoniętymi polanami, na których głowy kręcą się nam jak sowie w kreskówkach. Na północ, aż po sam horyzont, ciągnie się pasmo Małej Fatry, na wschód, jak okiem sięgnąć, Fatra Wielka, na zachodzie gęsto porośnięte lasem pasmo, z którym wczoraj mieliśmy bliższe rendez-vous. To bardzo mocny punkt programu Strážovskich – widoki.

 

 

Ludzie tu byli

 

Zaraz za sedlem Obsiar, tuż po szaleńczym zjeździe z Małej Magury, spotykamy pierwszych w ciągu 3 dni turystów i do tego na rowerach. Polacy! Pozytywna, 4-osobowa mieszana ekipa z Pomorza. Nie wiem czemu bardziej się dziwić, czy temu, że jeżdżą po takich górach, skoro dla nich chyba wszystkie są fajne, czy temu, że szef ekipy jeździ na sancie vp-free ze sprężyną, od samego patrzenia na którą łupie mnie w krzyżu.

 

Ostatnie wyzwanie to Cicerman. Daje się go ładnie przetrawersować, omijając z prawej wierzchołek, to samo z Lazovým Vrchem, na którego darujemy sobie wspinaczkę, wiedząc, że czeka nas zjazd przez polanę na krechę – emocjonujące tylko po uzyskaniu kosmicznych prędkości i cholernie niebezpieczne. Po jednym z takich w dniu wczorajszym Arturo dokonał abandonażu, opuszczenie statku matki skutkuje dzisiaj słabo ruszającym się barkiem.

 

Docieramy na siodło Javornika, z którego zostaje już tylko zjazd do Čičman. Ale jeszcze nie jedziemy w dół, bo to miejscówka z malowniczą panoramą. Po prawej, jak na dłoni, widać stąd Kľaka, ostatni wybitny szczyt kończący główny grzbiet Luczańskiej Małej Fatry. Skała z naszej perspektywy nie do zjechania, ale siedząc na przełęczy już snujemy plan, a od tego wszystko się zaczyna!

 

 

Krata bez smartfona

 

To nie są góry dla wszystkich! Spragnionych grzebieni śmierci, vertów czy w drugą stronę – schronisk, przetartych szlaków i wifi na szczycie, zapraszamy gdzie indziej. To góry idealne na odcięcie od świata i syfu z tym światem związanego. Najbliżej tym górom do kolesi w kraciastych koszulach, trochę zarośniętych, z ćmiącym się w zębach popularnym bez filtra. Tych w kraciastych koszulach z gitarą, nie z iPhonem!

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »