Okolice Wisły i Ustronia w Beskidzie Śląskim, ze względu na dobre skomunikowanie, liczne połączenia kolejowe i popularną „gierkówkę” (droga łącząca Warszawę z Katowicami i Wisłą, którą towarzysz Edward Gierek podróżował na górski wywczas), to rejon najczęściej wybierany przez fanów kolarstwa górskiego z Górnego Śląska. Beskid Śląski to więc niewątpliwie MOJE tereny. Tutaj pokonywałam pierwsze kilometry, zdobywałam pierwsze szczyty, zaliczałam pierwsze gleby i łapałam pierwsze gumy. Nie było łatwo. Początki w kolarstwie górskim chyba nigdy nie są łatwe. Gdy na pierwszy cel rowerowych eskapad wybierasz pasmo Równicy, Czantorii lub Kotarza, poprzeczka podnosi się jeszcze wyżej. Wspominałam już o tym przy okazji relacji z Carpatia Divide. Beskid Śląski jest stromy, kamienisty i bardzo wymagający, zarówno kondycyjnie jak i technicznie. Potwierdzą to też z pewnością zawodnicy, który mieli okazję startować w regularnie organizowanych tutaj maratonach MTB. Nie wiedzieć czemu zainteresowanie edycjami w Wiśle i Ustroniu zazwyczaj jest mniejsze niż w przypadku pozostałych lokalizacji.
Stromo, stromiej, Beskid Śląski 😉
Dodatkowe waty
Gdy pewnego wiosennego poranka Grzegorz zaproponował wspomaganą elektrycznie rundę po tych okolicach, pomyślałam, że to może być całkiem dobry pomysł. Do tej pory na samą myśl o podjeździe na Trzy Kopce moje tętno wchodziło w strefę beztlenową, a gdy przypomniałam sobie wylatujące spod kół i trafiające zawsze wyjątkowo celnie, prosto w piszczel, kamienie beskidzkich gruboziarnistych szutrów, na twarzy momentalnie pojawiał się grymas bólu. Pewnie dlatego od chwili, gdy poznałam inne rejony górskie, w okolicy Równicy, Kotarza i Orłowej pojawiałam się sporadycznie. Tym razem mogło być inaczej. Pomyślałam sobie, że rower elektryczny może wreszcie odczarować moje złe wspomnienia związane z tutejszymi szlakami. Na stromiznach dodatkowe waty generowane przez silnik pozwolą utrzymać przyjemność z jazdy, a na zjazdach ciężar roweru i konkretne plusowe opony pomogą zapomnieć o morzu kamieni pod kołami. Postanowiłam zaryzykować.
Widok na Wisłę Skolnity
Zaraz za Ustroniem w stronę Telesforówki
Stromo, bardziej stromo…
Wszystkie wycieczki w Ustroniu i Wiśle zaczynają się tak samo, czyli od jazdy bulwarem wzdłuż rzeki. Ten obowiązkowy punkt programu może okazać się dość irytujący, gdy eskapadę zaplanujecie na jeden z weekendowych dni. Wtedy jazda prowadzącą tędy ścieżką rowerową przybiera charakter slalomu i lawirowania między dzikim tłumem turystów, którzy co weekend pojawiają się w tych miejscowościach i nijak nie zważają na rowerzystów. Tym razem nam się upiekło. Nie dość, że był środek tygodnia, to dopiero kilka dni minęło od zniesienia rządowych ograniczeń dotyczących jazdy po lesie. Chyba nigdy nie widziałam takiego spokoju w tym popularnym kurorcie.
Trasę wycieczki ułożyła nam redaktor Ania Sadowska, która ma to (nie)wątpliwe szczęście, że mieszka w okolicy, a strome, kamieniste szlaki Beskidu Śląskiego to jej poligon treningowy. Sama pasmo Równicy i Trzech Kopców znam bardzo dobrze, ale gdy „lokales” poskłada ci trasę, zawsze znajdzie się w niej jakiś smaczek i na pewno poznasz ciekawe, alternatywne fragmenty ścieżek, których dotąd nie znałeś. I tak też się stało. Już na początku, gdy niby zorientowana w rejonie pewna byłam, że doliną Dobki wdrapiemy się na Zakrzosek, by stamtąd pojechać w kierunku Trzech Kopców, ze zdziwieniem zauważyłam, jak nieoczekiwanie ominęliśmy Zakrzosek, by zboczami Bukowej Góry pojechać w kierunku szczytu o nazwie Kamienny i Trzy Kopce zdobyć od zupełnie nieznanej mi strony. Nie zdziwiły mnie za to charakterystyczne beskidzkie płyty z dziurami, które pojawiły się już na pierwszym stromym odcinku wycieczki. Ażurowe płyty układane są na wszystkich nastromieniach w okolicy domostw i osad, których bardzo wiele w tych górach. Musicie bowiem wiedzieć, że Beskid Śląski jest jednym z najbardziej zurbanizowanych obszarów górskich w Polsce i domy spotkać można tu bardzo wysoko i w wielu zupełnie niespodziewanych miejscach. Wracając jednak do płyt… Każdy, kto choć trochę pojeździł po Beskidzie Śląskim i Żywieckim, albo też brał udział w kultowym swego czasu MTB Trophy, doskonale wie, o czym piszę. Betonowe, dziurawe płyty nigdy nie zwiastują niczego dobrego. Na szczęście tym razem oboje dysponowaliśmy dodatkowymi watami pod nogą i nawet fragmenty podchodzące pod 22-25% specjalnie nie robiły na nas wrażenia. Mocny argument za tym, że rowery elektryczne w tym rejonie okazały się bardzo dobrym pomysłem.
Telesforówka w całej okazałości. Ludzi brak było akurat, pandemicznie
Pycha!
Telesforówka
Zaraz za Trzema Kopcami na naszej trasie znalazła się Telesforówka, małe przytulisko założone w 1994 roku. Można tu coś zjeść, przenocować, a przede wszystkim rozłożyć się na trawie i chłonąć widoki na okoliczne szczyty układające się prawie w panoramę 360 stopni. Tego dnia mieliśmy szczęście i zobaczyliśmy nawet ośnieżone szczyty Małej Fatry. Do niedawna można tu było skorzystać z bardzo popularnego w sieci drewnianego wychodka z widokiem prosto na Czantorię. Niestety, wychodek padł ofiarą swojej własnej popularności. Panie z Sanepidu też zaglądają na Facebooka. W Telesforówce zrobiliśmy sobie przerwę na kawę i oscypki z żurawiną. Odbyliśmy też interesującą rozmowę z właścicielem, który opowiedział nam historię tego miejsca. Niestety zobowiązał nas też do zachowania jej dla siebie, ma bowiem w planach publikację dziejów Telesforówki. Cóż, poczekamy.
Maratony, maratony
Trasa naszej wycieczki w wielu miejscach pokrywała się ze wspomnianymi trasami organizowanych tu maratonów. Z Trzech Kopców pojechaliśmy dalej żółtym szlakiem w stronę Smrekowca. Bardzo dobrze pamiętam ten fragment wyścigu (też startowałam kilka razy). Chwila płaskiego odpoczynku, by za chwilę przycisnąć stromym podjazdem pod Jawierzyny. Luźne kamienie i nachylenie momentami dochodzące do 20%. Podjazd nie jest długi, ale na maratonach niejednego sprowadza do parteru, zmuszając do zejścia z siodełka i wypychu. Na Cannondale’u sytuacja wyglądała dużo przyjemniej. Gdy dysponuje się bonusowymi watami pod nogą, luźne kamienie nie są już takie straszne. Dalej wymagają dobrego balansu i równowagi, ale elektryk z grubymi oponami radzi sobie na nich dużo lepiej niż tradycyjny ścigancki rower. W głowie zaświtała myśl: „aaa, to tak się pewnie czują ci z maratonowej czołówki, którzy generują 7-8 W/kg”.
Za Jawierzynami czekał nas dwukilometrowy, szeroki, szybki zjazd do Brennej Leśnicy. Jedyne, na co trzeba tu uważać, to przecinające drogę belki odpływowe, pilnujące, by nie przekroczyć prędkości. Gdy tylko na chwilę się zagapisz, dostajesz strzał z kierownicy. Gdy pada, nie wybaczają i często potrafią posłać w krzaki.
Tylko dla prawdziwych turystów
Z Brennej Leśnicy track ułożony przez Anię prowadził nas do Chaty na Grabowej. Zupełnie nie znałam tej drogi i w głowie mi się nie mieściło, że można podjechać ją na zwykłym rowerze XC/MTB. Jest stromo, cały czas powyżej kilkunastu procent, momentami nawet pod 25%. O luźnych kamieniach już nie wspominam, w Beskidzie Śląskim są wszędzie. Nawet gdy o nich nie piszę, czytając, pamiętajcie, że na pewno cały czas są pod kołami. Jadąc rowerem po tutejszych szlakach, raczej nie da się tego faktu przeoczyć.
W końcu dotarliśmy na Grabową, kolejne miejsce, gdzie normalnie można było się zatrzymać na krótki odpoczynek. Niestety tego dnia nie mogliśmy liczyć na posiłek. W związku z pandemią większość tego typu obiektów w dalszym ciągu była pozamykana. Nie zmartwiliśmy się tym zbytnio. W takich okolicznościach w górach spotyka się tylko prawdziwych turystów, a nie okazjonalnych, piwnych spacerowiczów, których akurat w rejonie Wisły, Ustronia i Brennej jest zazwyczaj wielu. Na Grabowej uświadomiłam sobie, że chyba nigdy dotychczas nie widziałam Beskidu Śląskiego tak pustego. Kilku rowerzystów i dwie pary spotkane przy Telesforówce. Naprawdę dziwne uczucie.
Z Grabowej widokową otwartą granią pojechaliśmy w kierunku wieży na Starym Groniu. Z lewej strony mijając Trzy Kopce, Zakrzosek i Orłową, z prawej „masyw” Kotarza i za nim Brenną w dolinie. Wyjazd wykorzystuję na minitrening orientacji w terenie. Po wspięciu się na wieżę widokową dokonałam dalszych identyfikacji. Klimczok, Stołów, Błatnia i schowane za Kotarzem Skrzyczne. Chyba nie jest tak źle z tą orientacją.
Trzy Kopce Wiślańskie
Słońce, widoki i wszechobecna cisza sprawiły, że na wieży, z premedytacją, „zmarnowaliśmy” trochę czasu. Ostatecznie jednak zwyciężył rozsądek, każąc nam się zbierać. Żółtym szlakiem pieszym zjechaliśmy do Brennej Leśnicy. Ten szlak pamiętałam bardzo dobrze. Szybki, z kilkoma trudniejszymi zakrętami, największym problemem zawsze były tu kamienie. Tym razem było dużo łatwiej, niż się spodziewałam. Czy to sprzęt tak się zmienił w ciągu kilku lat, czy szlaki pracują i też się zmieniają? A może nasze umiejętności i skill poszły w górę? Ostatecznie ustaliliśmy wspólną, nieco filozoficzną wersję, że wszystko płynie i zmienia się. Jak nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, tak i dwa razy nie da się zjechać po tym samym szlaku.
Nasze filozofowanie zupełnie nieoczekiwanie przerwała spotkana w środku lasu młoda pani na skuterku. Pani, zaskoczona naszą obecnością równie mocno jak my jej, odpaliła motorek i na naszych oczach dzielnie pokonała 20% podjazd. Nie pozostało nam nic innego, jak odpalić tryb e-mtb w naszych rowerach i spróbować zrobić to samo. Za zakrętem okazało się, że w lesie na końcu świata schowane jest jeszcze jakieś domostwo, bardzo oryginalne. Tam po raz kolejny przekonaliśmy się, że wyznaczenie trasy przez Anię Sadowską było naprawdę dobrym pomysłem. Na grań Trzy Kopce – Równica dostaliśmy się takimi zakamarkami, że na pewno sama bym tego nie wymyśliła. Jeszcze tylko Orłowa, Beskidek i Równica. Ostatnia seria podjazdów przed nami, a na wyświetlaczach stanu baterii kresek ubywało. Nie szaleliśmy specjalnie z trybami wspomagania. Wiadomo, prąd jest drogi i trzeba go oszczędzać. Poza tym z doświadczenia wiemy też, że baterii w elektrykach starcza średnio na 1000 metrów w pionie. W trakcie wycieczki staraliśmy się więc korzystać głównie z trybu Tour i czasem tylko wspomagać się E-mtb i Boost. Gdy dotarliśmy na Równicę, licznik pokazywał 1350 metrów podjazdu w pionie. Grzegorzowi zostało jakieś 8% baterii, ja miałam jeszcze 30%. Najprawdopodobniej spowodowane to było różnicą w wadze (tym razem nie taszczyłam ze sobą sprzętu foto). Poza ostatnim krótkim podjazdem na parking czekał nas już tylko zjazd.
Wyprzedzanie po kamieniach
Zjazd z Równicy w kierunku Lipowskiego Gronia również jest mi doskonale znany. To klasyk ustrońskiego maratonu. Szeroka, gruboziarnista szutrówka. Niech was nie zmyli to określenie. Na zawodach na tym zjeździe po przejechaniu go przez kilkunastu zawodników z czołówki ukazywała się optymalna linia przejazdu. Gdy miało się pecha i kogoś się dogoniło, wyprzedzanie wiązało się ze skokiem w morze kamieni… Oczywiście zawsze miałam pecha i doganiałam tam dwie, trzy osoby, które słabiej radziły sobie na zjazdach i oczywiście zawsze wyprzedzałam ich ze strachem w oczach. Na szczęście zawsze się udawało. Tym razem śmierci w oczach nie było i zjazd wydał się dużo łatwiejszy.
Holowanie
Powrót na parking Bulwarem Wiślanym pozwolił wyciszyć się skołatanym nerwom. To jednak nie był jeszcze koniec. Wspominałam przecież, że ostatnie kilkaset metrów trasy miało być podjazdowe. I tu na czerwono zaświeciła się kontrolka baterii Grzegorza, po czym silnik się wyłączył. Na szczęście moje 25% baterii pozwoliło na odholowanie współtowarzysza wycieczki do samochodu.
Licznik pokazał, że tego dnia pokonaliśmy 44 kilometry i 1520 metrów przewyższenia. Dzięki wspomaganiu i dodatkowym watom z silnika inaczej spojrzałam na Beskid Śląski.
Dla chętnych nasza trasa do powtórzenia
Byłem w okolicach w zeszłym roku i w tym też się wybieram na weekend z rodziną. Polecam wszystkim wypożyczalnię rowerów freetours, bo mają wszystko łącznie z fotelikami, przyczepkami i rowerami dla dzieci. Polecam
https://lato.freetours.pl/wypozyczalnia/
Dzięki za info!