Home Imprezy Anioł w piekle Salzkammergut Trophy

Anioł w piekle Salzkammergut Trophy

0
734

 

Bezlitosny sędzia: Słynna i przeklinana serpentyna wiodąca w kierunku Salzberg napełnia mięśnie kwasem mlekowym. A jadący mają już w nogach ponad 150 kilometrów. Wielu pcha.

 

 

Znak rozpoznawczy: Czym wieża telewizyjna dla Berlina, tym Ewige Wand dla Bad Goisern. Chętnie fotografowany pasaż stał się znakiem rozpoznawczym Salzkammergut Trophy. Pacemaker Gerhard Gulewicz nie odrywa jednak wzroku od zegarka.

 

 

Każda sekunda na wagę złota! Kto chce zmieścić się w limicie czasu, nie powinien się wahać. Nawet na sekcjach technicznych jeździ się ostro.

 

 

 

Wysiłek zmienił oczodoły w głębokie, ciemne kratery. Kości policzkowe wyostrzają rysy. Na wymęczonych nogach smutno zwisa lajkra. Całe ciało sprawia wrażenie pozbawionego energii. A wyścig nawet się jeszcze nie zaczął.

 

Jest 4:40 rano. Z przodu, przy dmuchanej bramie, męczący gwar. Do Gerharda Gulewicza (49) docierają jednak tylko pojedyncze strzępy dźwięków. Tylna część prostej startowej nie jest nawet oświetlona strumieniem reflektorów. W jaskrawej bieli przepychają się setki zawodników. Za Gulewiczem nie stoi nikt. Jeśli jego plan się powiedzie, także dziś będzie ostatni u celu. Dokładnie o 21, właśnie wtedy, gdy zostanie zakończony pomiar czasu. W siodle będzie więc szesnaście godzin. To miła rozgrzewka dla kogoś takiego jak on. Zazwyczaj… „Dziś muszę to zrobić głową” – tłumaczy Gulewicz i próbuje zamocować do roweru jaskrawoczerwoną flagę, którą organizator przed chwilą wcisnął mu w dłoń. Absurdalnie duże i niewygodne coś. „Pacemaker” napisano na tym czymś dużymi, białymi literami. Nikt nie powinien go przegapić. 

 

Wkrótce wystartuje 720 śmiałków, by zmierzyć się prawdopodobnie z najtrudniejszym wyzwaniem sceny MTB – Salzkammergut Trophy, a dokładnie rzecz biorąc, z jej kultowym dystansem „A”. To szczególnie twardy sprawdzian dla ud – 211 kilometrów i 7119 metrów podjazdów. Dwa razy dłuższy niż ekstremalne dystanse maratonowych klasyków. Zwycięzca będzie potrzebował około 10 godzin. Mniej więcej jedna trzecia startujących zrezygnuje. Pozbawieni sił, przybici, krwawiący, odwodnieni, wymęczeni, albo też wyeliminowani z wyścigu przez limity czasowe. „Do piekła i z powrotem!” brzmi slogan reklamowy na stronie internetowej organizatora. Nikt nie zna piekła lepiej niż Gulewicz. Można nawet powiedzieć, że jest tam stałym gościem. Dopiero przed kilkoma dniami wrócił z Ameryki, gdzie po raz kolejny próbował wygrać Race Across America. Przez siedem dni walczył w drodze do celu, by po przejechaniu 3452 kilometrów, złamany, rzucić to. Trudności zmniejszyły obwód jego ud o osiem centymetrów, a Gulewicz potrzebuje jeszcze tygodni, by się zregenerować. Gdyby był zwierzątkiem, trafiłby pod stałą opiekę i karmiono by go z butelki. Gulewicz jednak wie, że jest potrzebny. Jest aniołem piekieł. Od sześciu lat eskortuje startujących, którym grozi niezmieszczenie się w limitach czasowych. „Zobaczymy, ilu dociągnę dziś do mety” – mówi Gulewicz. Wystrzał startowy głucho rozbrzmiewa w ciemności zaułka. To pierwszy raz od Race Across America, gdy Gulewicz siedzi na rowerze. W poprzednim tygodniu próbował przejechać kilka kilometrów, ale ból, który wywoływały podrażnione rany na siedzeniu, był nie do wytrzymania. Góry Salzkammergut są zasnute piętrowymi, sinymi chmurami. Ma padać aż do popołudnia. To źle. Błotniste podłoże kosztuje siły i czas. Punkt kontrolny na Goiserner Brücke trzeba minąć najpóźniej o 8.00. Gulewicz planuje przejazd przez matę kontrolną z dokładności co do minuty. Dokładnie policzył, z jaką siłą potrzebuje naciskać na pedały swojego karbonowego hardtaila – 200 watów stałej mocy, a więc trzy waty na kilogram ciała. Sportowe, ale niespecjalnie wyżyłowane tempo. Mimo tego już pierwsi zawodnicy zostają w tyle. „Chodź, utrzymaj koło!” – Gulewicz krzyczy do ciężko oddychającego Szwajcara, podczas gdy jadący przed nim wciąż się odwraca, jakby miał za sobą zombie.

 

 

Startujący męczyli się przez ponad 12 godzin, ale człowiek z cęgami nie zna litości. Jeśli ktoś dotarł do punktu pomiarowego Hallstatt Waldbachstrub po 17:20, odcinano mu numer startowy z kierownicy.

 

 

Nogi są martwe, ale siła woli każe jadącym zdobywać metr za metrem. 

 

 

Każdy podjazd trasy został zroszony hektolitrami potu. Pomagający na bufetach mieli pełne ręce roboty, by zaspokoić pragnienie jadących.

 

 

„Pewnego razu ktoś na bufecie w panice rzucił wszystko, gdy mnie zobaczył, i wskoczył na rower” – uśmiecha się Gulewicz. Każdy tu wie, że czerwona flaga nie jest niczym innym, jak cichym przypomnieniem grożącej porażki.

 

Ludzki organizm nie jest do tego stworzony, by jednego dnia przejechać na rowerze górskim 211 kilometrów i pokonać 7119 metrów przewyższeń. Organy błagają o tlen, węglowodany, płyny i składniki mineralne. Kto jednak chce się zmieścić w limitach czasowych, nie będzie w stanie zaspokoić ich potrzeb nawet w połowie. Komórki umierają. Ciało zaczyna wypełniać nieprzyjemne, bolesne uczucie, przypominające grypę żołądkową. Nogi, plecy, ramiona, wszystko zaczyna boleć. Psychika dokonuje gwałtu na ciele. Tylko ten, kto ma żelazną wolę, będzie w stanie osiągnąć metę. Pierwszy punkt kontrolny jest oddalony zaledwie o kilometr, gdy Gulewicz odkrywa na brzegu trasy łatającego dętkę. Pora na Pacemakera! Tylne koło toczy się po asfalcie. Szybka pomoc. Kilka minut później Gulewicz przejeżdża przez matę kontrolną z pechowcem na ogonie, jest 8.00, niemal co do sekundy. Powód do radości i jednocześnie troski – do celu jest jeszcze 175 kilometrów i dokładnie 6000 metrów. Jeśli chcą się zmieścić w kolejnym limicie, muszą utrzymywać maksymalne naprężenie łańcucha. Gulewicz wie, jak gorzko smakuje porażka, stała się treścią jego życia. Sześciokrotnie musiał przerwać Race Across America. Także jego pierwszy wyścig MTB nie zakończył się sukcesem. Był mało znaczący, ale Gulewicz tak się zawziął, że zrzucił 50 kilogramów i w wieku 40 lat z kulturysty amatora stał się zawodowym kolarzem. Wszystko zaczęło się od zakładu. Gulewicz, wówczas ważący 109 kilogramów umięśniony paker, założył się z bardziej rowerowymi kolegami, że 100-kilometrowy dystans Salzkammergut Trophy pokona w czasie krótszym niż 8 godzin, bez treningu. Gulewicz przeżył najbardziej bolesny dzień swojego życia i przegrał o dwie minuty. Marzenie legło w gruzach, ale ambicja rozkwitła tak, że w kolejnym roku pojawił się na ekstremalnym dystansie 211 km. Od tego czasu żyje dla kolarstwa. Jedenaście razy startował w liczącym 4800 kilometrów Race Across America. Był dwa razy drugi i dwa razy trzeci. Dążenie do zwycięstwa od lat określa jego życie. To, że wciąż mu się nie udaje, mocno obciąża psychikę. Kłujące uczucie. Smakuje jak zatruta woda. Fakt, że od lat w Salzkammergut Trophy jedzie jako Pacemaker, związane jest z tym, że chce innym zaoszczędzić tego uczucia. „W pierwszej minucie porażka nie jest tak bolesna. Spada obciążenie. Jednak wielki ból przychodzi później” – dodaje Gulewicz, produkując jednocześnie potrzebną wielkość nacisku na pedały. Nie wie jeszcze, do jakiego dramatu zmierza.

 

14.45, Goiserner Brucke. Sekundy przed upłynięciem trzeciego limitu czasowego transponder Gulewicza odzywa się cichym „piip”. Czekał do samego końca, by na płaskim fragmencie do Hallstatt nazbierać możliwie wielu zawodników i dowieźć ich na kole. Około dwudziestu wymęczonych dusz dyszy za nim ciężko, ale Gulewicz czuje, że coś się nie zgadza. Organizator właśnie zmienił limity czasowe. Do słynnego punktu czwartego Waldbachstrub koło Hallstatt jest jeszcze niemal 30 kilometrów, włącznie z koszmarnym podjazdem na Salzberg. Muszą być tam najpóźniej o 17:20. „Gówno” – mamrocze Gulewicz – „Nie da się w żaden sposób”. Sekundy później jego komputer rejestruje solidny wzrost liczby watów. Niektórzy z grupy próbują utrzymać tempo. Nie mają szans. Waldbachstrub koło Hallstatt, 17:19. Mierzący czas Güünter Exerdorfer, zwany Gü, po raz ostatni rzuca okiem na swój zegarek. Później wyciąga z kieszeni obcinacz i stawia swoje rozkładane krzesło na środku szutrowej drogi. Gü wie, jakie dramaty będą się tu wkrótce rozgrywać, i przepuszcza jeszcze litościwie zbliżającą się grupę. „OK, to by było na tyle” – woła w końcu i z surowością NRD-owskiego pogranicznika odcina numer od kierownicy każdemu, kto znajduje się jeszcze przed krzesłem. Austriak zapada się w sobie, jakby zeszło z niego powietrze. Czech zamarł w szoku. To cmentarz nadziei. Dwanaście godzin męki. I wtedy to! W osiem minut po upłynięciu czasu także Gulewicz dociera do składanego krzesła. „Co za palant zmienił limity czasowe?!” – krzyczy wkurzony do odcinającego numeru Gü. „Nie da się w takim czasie dojechać do Bad Goisern! Ciągnąłem dwudziestu. Wszyscy ledwie żywi!”. Gulewicz bierze szybki łyk z bidonu, potem znów się wpina. Gü go przepuszcza. Jako anioł piekieł Gulewicz ma oczywiście szczególny status.

 

Jak jestem mocny? Ile wytrzyma moja psychika? Ile jest w stanie znieść żołądek? Dystans A zmusza startujących do odpowiedzi na takie pytania, a Gulewicz stawia kolejne. „Niemiecki? Angielski?” – Holenderka, która męczy podjazd do Rossalm, jest zbyt słaba, by odpowiedzieć. „Chodź, utrzymaj koło! Dajesz, dajesz!” – motywuje Gulewicz. Holenderka kiwa zrezygnowana. Gulewicz lekko, niemal niewidocznie, zwiększa prędkość. Jeśli nogi Holenderki naprawdę coś robią, niestety, tego nie widać. Przynajmniej tempo nie wzrasta. Gulewicz odwraca się po raz ostatni. To jak zostawienie kogoś w płonącym domu. Gulewicz jednak wie, że nic nie może zrobić. To właśnie piekło, o którym mowa w programie imprezy.

 

21.27, centrum miasta Bad Goisern. Dzień właśnie zmienił się w noc, gdy moderator przerwał głośną imprezę. Masy, w oczekiwaniu na sensację, obserwują prostą ku mecie, która właściwie dawno została zamknięta, gdy Gulewicz wpada w snop światła z zebraną na tylnym kole grupką. Szalona radość. „Tak jak już powiedziałem, cały czas czuję się raz supermanem, a raz małym dzieckiem” – mówi Gulewicz i unosi kciuk w geście zwycięstwa w stronę obiektywu. Twarz jest pokryta błotem. Oczy zapadły się jeszcze głębiej niż rano. I co teraz? Porażka czy zwycięstwo? Tego jeszcze nie wie. W tym momencie czuje się całkiem dobrze. Czas na świętowanie.

 

 

Prosta ku mecie była już zamknięta od pół godziny, gdy Pacemaker Gulewicz pojawił się, ciągnąc grupę maruderów. Organizator wyjątkowo postanowił uznać ich wynik. 

 

Salzkammergut Trophy

Wyścig
Salzkammergut Trophy wywołuje w fanach maratonów jednocześnie uczucie fascynacji i dreszcz. Impreza związana jest z mitem ekstremalnego dystansu, ale to też festiwal dla całej rodziny. W trakcie wyścigowego weekendu w Bad Goiser (Austria) mamy do czynienia z wyjątkową mieszanką maratonowego sportu i ludowego święta. W sezonie 2016 na ośmiu dystansach wystartowało 4731 zawodników, w tym team z polskiej redakcji Bike, Anna Tkocz i Grzegorz Radziwonowski.

 

Słynny „Dystans A”
W opisie najdłuższy z ośmiu dystansów reklamowany jest jako „do piekła i z powrotem”. Uchodzi za najtrudniejsze wyzwanie na maratonowej scenie. Tym razem nic sobie z tego nie robiło 719 bikerów, którzy pojawili się o 5.30 na starcie trasy liczącej 211 kilometrów i 7119 metrów przewyższeń. Niemiec Andreas Seewald, z czasem 9:48 h, ustanowił rekord trasy. Większość walczy jednak o przetrwanie i z limitami czasowymi. Około 30% nie dociera do mety.

 

Trasa
Startujący na dystansie A mają problem ze znalezieniem właściwego rytmu. Już od razu po starcie trzeba pokonać 800 metrów podjazdu. Od tego momentu zmieniają się procenty nachylenia, podłoże i fragmenty pokonane z buta. To stałe w górę i w dół. Co chwilę ścianki powodują gwałtowne skoki pulsu. Trasę można podzielić z grubsza na dwa fragmenty. Pierwszy, który kończy się po 130 kilometrach odcinkiem płaskim. I drugi, zaczynający się sławnym podjazdem na Salzbergwerk, przechodzący w liczący 60 kilometrów finał, decydujący o tym, czy dojedzie się, czy polegnie.

 

Kto jest w stanie tego dokonać? Jeśli ktoś zamelduje się na starcie dystansu A w nastroju barowym, na 100% przeżyje swoje Waterloo. 211 kilometrów wymaga nie tylko wieloletniego doświadczenia maratonowego, ale też supersprawnych nóg i wytrenowanej psychiki. Tylko ten, kto radzi sobie z psychicznymi dołkami, ma szanse. Jeśli ktoś jest w stanie przejechać długie dystanse w innych słynnych maratonach (Hero, Dolomiti Superbike, Kitz Alp Bike), bez dochodzenia do granic swoich możliwości, może spróbować.

 

Największe błędy
Jak w każdym maratonie tempo zabija. Zawsze należy jechać „w granicach” swoich możliwości, a więc nigdy powyżej granicy strefy beztlenowej. I regularnie jeść! Startujący na dystansie A powinni wiedzieć, jak dostarczać organizmowi węglowodanów. Na bufetach należy zatrzymywać się krótko. W trakcie wyścigu pozwala to zaoszczędzić 155-200 minut, które, zważywszy na limity czasowe, mogą okazać się potrzebne. Koniecznie trzeba zabrać wystarczającą ilość żeli i batonów. Co prawda na bufetach zaopatrzenie jest bogate, ale głównie w owoce, ciasto i temu podobne.

 

Pacemaker Gerghard
Gerhard Gulewicz startuje co roku jako Pacemaker. Wynika to z fascynacji tymi, którzy ostro walczą w tyle. Jedzie tak, by zmieścić się w limitach czasowych i motywuje wolniejszych, by jechali na jego kole. Służy jako punkt orientacyjny i dowiózł już do mety wielu wątpiących. Jednak uwaga, nie jest gwarancją sukcesu! Tym razem sam Gulewicz popełnił błąd, po tym, jak w ostatniej chwili zmieniono limity czasowe.
Gulewicz.net.

Najbliższy termin: 14 do 16 lipca 2017, salzkammergut-trophy.at

 

 

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »