Wypad na weekend: Gravel Attack!

O wyścigu po raz pierwszy usłyszałem wkrótce po pamiętnych Mistrzostwach Świata Wrocławia w kolarstwie przełajowym. Tradycyjnie podobne mistrzostwa zamykają sezon CX, ale ekipa, skupiona wokół UCI Bandits, tym razem wcale nie miała ochoty kończyć! Zjednoczywszy siły z Pawłem Piko Puławskim, organizatorem Race Through Poland, powołali do życia Gravel Attack. Wyścig w zupełnie nowej w Polsce formule, a właściwie dwóch. Podstawowe założenie brzmiało „samowystarczalność”, czyli jazda od startu do mety bez możliwości korzystania z pomocy z zewnątrz (włącznie z zakazem jazdy na kole!). Przy trasie o długości 113 km nie brzmiało to szczególnie odstraszająco, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że trzeba nawigować samemu przy użyciu śladu na ekranie odbiornika GPS, rzecz wydała się odrobinę bardziej wymagająca.

 

Trasę poprowadzono w terenie między Wrocławiem, Trzebnicą i Obornikami Śląskimi, korzystając z sieci polnych i leśnych dróg, z rzadka zahaczających o asfalty. Autorem trasy jest wspomniany Paweł Puławski, jeden z najbardziej znanych w Polsce długodystansowców (na koncie m.in. start w Transcontinental Race). Skąd wspomniane dwie formuły? Oprócz klasycznej – kto pierwszy na mecie, ten wygrywa – wprowadzono też wariant, w którym chętni ścigali się tylko na dziesięciu odcinkach specjalnych, zwanych KOG-ami (King of the Gravel), a resztę mogli potraktować jak wycieczkę. Ze względu na spore zainteresowanie (zaproszenia były imienne) oprócz trzydziestki z nadajnikami GPS, które miały umożliwiać śledzenie i kibicowanie online zawodnikom dzięki aplikacji Follow My Challenge, wprowadzono też opcję startu z innym urządzeniem rejestrującym przejazd, tak, by później móc zweryfikować trzymanie się śladu. I wyłonić zwycięzców.

 

 

Solo razy dwa

 

Nie byłem pierwszym, który przejechał całą trasę, a nawet nie drugim. W sieci wcześniej pojawiły się informacje o niektórych fragmentach, łącznie z mrożącymi krew w żyłach o przeprawie po pniu drzewa zastępującym most. Osoby, o których wiedziałem, że są mocne, po pokonaniu trasy mówiły o niej trudna, a jednocześnie były zachwycone. Ich wyniki na Stravie pokazywały czas przejazdu w granicach sześciu, siedmiu godzin, ale często z awaryjnym (z powodu zmroku) skracaniem końcówki. Przede mną, w ramach eksperymentu na własnym organizmie, przejechał trasę Piotr Rakiewicz, jeden z członków redakcji. Zrobił to w tempie wyścigowym. A że jest byłym mistrzem Polski amatorów w przełajach, wiadomo, postarał się o podniesienie poprzeczki przyszłym chętnym. Jego wynik 4:45 mówił sam za siebie. Ale jak oszacować własne możliwości, nie znając trasy? Założyłem, że przejechanie całości zajmie mi około sześciu godzin i na tyle się przygotowałem, zabierając dwanaście żeli SIS-a (znam je i lubię) oraz zapas pełnych bidonów. Zakładając, że w połowie marca nie jest zbyt gorąco, więc nie potrzebuję niczego więcej, skoro żele zawierają dużo wody. Do kieszeni zabrałem też małą pompkę, dętkę i przybornik. I, oczywiście, telefon! Traktując go jak koło ratunkowe. Świadomie wybrałem też rower, który dobrze znałem, czyli Canyona Grail CF SL 8.0 Di2 (przetestowałem go podczas wypadu na Wyspę Uznam). Na takim samym rowerze dzień wcześniej jechał Piotr.

 

 

Spóźnialski

 

Plan planem, a rzeczywistość rzeczywistością. Z lekka ospałe wybieranie się, by nie zapomnieć najważniejszych rzeczy, sprawiło, że w miejscu startu zjawiłem się o 13:30, a nie o 11:00. W tym momencie wiedziałem, że jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, na mecie powinienem być o 19:30. Co w połowie marca oznaczało godzinę jazdy po ciemku, ale po dobrze znanych mi szutrowych wałach. O odpowiednie oświetlenie zadbałem. Pozostało tylko liczyć, że nie będę miał pecha. Najbardziej nerwowe były pierwsze kilometry, zanim opuściłem Wielką Wyspę. Pierwsze dni ograniczeń w poruszaniu się, a raczej dopiero sugestia zachowania dystansu sprawiły, że na wałach pojawiły się tłumy, trzeba było być szczególnie czujnym. Wrocław ma to szczęście, że system przeciwpowodziowy to dziś dziesiątki kilometrów umocnień, które w bardzo dużej części mają przygotowaną szutrową nawierzchnię. Idealne warunki do jazdy. Pierwsze dziesięć kilometrów minęło więc niepostrzeżenie. Ale nagle GPS zapiszczał, zakręt w prawo, zaczęło się robić ciekawie.

 

 

Dokąd dalej?

 

Nie wiem, jakim cudem Piko znalazł wszystkie ścieżki i połączył je w całość. Faktem jest, że zrobiono to w sposób mistrzowski. Choć na skrzyżowaniach, gdy dróg jest więcej, można się zgubić. Pierwszy raz zawracałem zaraz za Lasem Sołtysowickim, potem zdarzyło mi się to kilkakrotnie. Taki urok jazdy po śladzie, gdy trasa nie jest oznaczona taśmami. Minimalne różnice między mapą a realem albo opóźnienie w pracy urządzenia na kierownicy i już się rozjeżdżają. Powtarzając tę trasę, bądźcie czujni! Tym bardziej, że Piko przyszykował wiele niespodzianek. Choć wydawało mi się, że nieźle znam okolice Wrocławia, wielokrotnie byłem zdziwiony tym, co autorowi trasy udało się odkryć. Inna sprawa, w tempie wyścigowym wiele atrakcji mogłoby wam zwyczajnie umknąć. Dlatego jeśli w przyszłości zamierzacie wystartować w Gravel Attack, warto wcześniej poświęcić dzień na przejechanie trasy. Będzie to konkretna wartość dodana. Następnym razem będziecie szybsi, unikając błądzenia! Wówczas zwycięstwo znajdzie się w zasięgu ręki!

 

 

Tędy i owędy

 

Las Zakrzowski, przeprawa dla dzikich zwierząt nad Łącznikiem Długołęka – S8 i nagle dogania mnie ktoś na Ridley’u. Do dziś nie wiem, jak się nazywał. Mignął mi na jednym ze skrzyżowań kilka kilometrów wcześniej, wydawał się mieć problemy orientacyjne, pomagał sobie telefonem. Strava po fakcie i funkcja Flybay, pozwalająca sprawdzić, kogo mijało się na trasie tego dnia, nie odpowiedziała mi też później, kim był. Może spotkamy się na wyścigu? Przez kilka kilometrów jedziemy niemal razem, zachowując bezpieczną odległość. W Pruszowicach, wśród stawów, znów błądzi, widzę, jak odjeżdża wałami. Ja kieruję się na starą brukowaną drogę. Jakimś cudem nie trafiłem na nią nigdy wcześniej. Jej malowniczość aż boli. Wokół woda, łabędzie wygrzewają się w słońcu. Kolegi więcej już nie spotykam. Poddał się? Sprawdzał tylko początek? Na mecie z Izą Krawczyk z UCI Bandits próbowaliśmy policzyć osoby, które tego dnia pokonały trasę. Wyszło nam sześć. Widziałem jakieś ślady na trasie, ale czy było nas więcej? Kolejne dwie osoby, które zaliczyły połówkę do Trzebnicy, pokazał Flybay, fani trasy odzywali się też, gdy publikowałem posty na stronie FB Toura. I ponownie komplementowano twórców.

 

 

Dwudziesty kilometr

 

Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego na północny wschód od Wrocławia, przy małym powiększeniu mapy, jako jedna z nazw pojawiają się „Kumaki Dobrej”. Ostoja przyrodnicza, należąca do obszaru chronionego Natura 2000, na mapie to zielone „nigdzie”. Tuż obok prowadzi trasa Gravel Attack, jakby uparła się, że zahaczy o niesamowite i nieznane miejsca. W Domaszczynie najpierw miga mi coś, co wygląda jak zrujnowany młyn. Potem jadę aleją starych drzew, by dotrzeć do małego zamku, a właściwie Domu Łowczego z XIX wieku. Dolnośląskie miejscowości kryją wiele podobnych perełek. Tym razem trudno mi ogarnąć je wszystkie na raz, jest ich aż tyle. Gigantyczne dęby porośnięte bluszczami, mosty donikąd, ruiny, kaplice, zameczki. Tuż obok w Szczodrem są pozostałości renesansowego pałacu, w którym w 1963 istniało izolatorium podczas epidemii ospy prawdziwej we Wrocławiu. Runda mija go w bezpiecznej odległości, przeskakując przez szosę na czarny szlak w stronę Budziwojowic. Słabo przetarte fragmenty wyhamowują tempo, aż do S8.

 

 

Góry Kocie

 

Rumakowanie kończy się za Łoziną. Widok pagórków, nazywanych potocznie Górami Kocimi (nazwa sugeruje ich wielkość, choć tak naprawdę pochodzi od niemieckiego Katzengebirge, czyli właśnie Góry Kocie!), a w oficjalnej nomenklaturze Wzgórzami Trzebnickimi, jednoznacznie to potwierdza. Wyhamował mnie szuter za Zaprężynem, tak malowniczy, że godny Strade Bianche, ale, jak na szuter przystało, zbudowany z drobnych kamyczków. Tam mogą powstawać epickie zdjęcia (jeśli potrzebujecie podpowiedzi). Od tego też momentu landszaftowych klimatów będzie jednak sporo, więc nie warto zatrzymywać się co pięć metrów. Za Boleścinem czeka pierwszy, jeszcze niewielki wąwóz, na mapie obok zobaczycie Zaczarowane Wzgórza. Stare sady mieszają się z zagajnikami, łatane poniemieckie domy z letniskami mieszczuchów. Za każdym zakrętem atrakcja. I tylko górki bolą, zupełnie nie po kociemu nie chcąc się łasić. Po jednym z takich wrednych podjazdów nagle Raszów i bruki, niczym pomnik lepszej przeszłości. Godny nie tylko graveli, ale i prawdziwego klasyka. Wiem, co mówię, jeździłem na rowerze we Flandrii i w okolicach Roubaix!

 

 

Zmieniamy fototapetę 

 

Las Bukowy w Trzebnicy to już zupełnie inna bajka, jakbyśmy przenieśli się nagle o setki kilometrów. Jura a może Kaszuby? Głębokie wąwozy pełne liści zupełnie nie kojarzą się z płaskimi okolicami Wrocławia. Jest nieoczekiwanie stromo i szybko, o czym przekonuję się, niemal przelatując przez kierownicę. Zemsta ze strony grawitacji to kolejny podjazd, ale i zjazd do Trzebnicy. Nareszcie! Wszystko fajnie, ale ja mam na liczniku niespełna 50 km i aż 2:30 jazdy. Humor poprawia mi kolejne tło ekranu, czyli fragmenty za Trzebnicą, znów sady, ale i winnice (koniecznie muszę tu wrócić po wino!). Jak to możliwe, że nigdy wcześniej nie dotarłem tu na rowerze, skoro biegną tędy takie trasy, jak np. oznakowana Korona Gór Kocich. Długi zjazd do Marcinowa i potem dla odmiany pagórki (jak z tła Windows XP, lepsze niż oryginał, bo ruchome) na trasie ku Rzeptowic przenoszą w przestrzeni i czasie. Wielkie, stare domy są wspomnieniem dawnej świetności. Za Przecławicami docieram do sadu, o którym już słyszałem z opowieści. Wejścia broni zamknięta brama, szlak na ekranie niknie za nią. Wypatruję owczarka kaukaskiego, który udaje, że go nie ma, czekając na mój błąd (naczytałem się o Gruzji i owcach). Ostrożnie otwieram bramę i szybko jadę do kolejnej. Uff, nic mnie nie goni poza powoli zachodzącym słońcem.

 

 

Kozie Czuby

 

Z profilu trasy pamiętam, że górki są do Obornik, a potem właściwie będą miał w dół. Przedtem jednak są Kozie Czuby. Zupełnie niechcący byłem tu tydzień wcześniej na elektrycznym gravelu Gianta (test w numerze). Okazuje się, że fragment granią (naprawdę tak to wygląda!) tym razem w całości pokonuję w drugą stronę. Średnia niepokojąco spada, ale droga jest bardzo przyjemna mimo zmęczenia. Lubię góry, lubię Kozie Czuby, które je udają. Mocno pofalowany teren prowadzi aż do samych Obornik i Góry Holtei’a i Grzybka (kultowa dla fanów MTB). Na tej pierwszej się zatrzymuję, widok na miasteczko jest uroczy. W tle, na horyzoncie, widzę Sky Tower. Jakże kusi, najkrótszą drogą do miejsca startu mam może trzydzieści kilometrów, a na liczniku tylko 66. To zaledwie połowa trasy! Na pocieszenie, 90% wzniesień za mną, a przede mną zupełnie nieznane tereny. Trochę błądzę. Mijam jary i leśne stawy koło Lubnowa. Tuż przed Urazem zaczyna zachodzić słońce, ruiny zamku wyglądają w tym świetle bardzo korzystnie. Zakręt w lewo (ale najpierw znów błądzę) i jestem nad Odrą. Długa prosta do słynnej kłody przede mną. Byle tylko zdążyć przed zmrokiem!

 

 

Kłoda

 

Przebijając się przez krzaki i po raz kolejny myląc drogę (ten fragment ścieżki jest niemal zupełnie niewidoczny), docieram do przeprawy. Wiem od razu, że to ona. Kłoda, innej nie widać. Poza tym, że w ogóle już niewiele widać. Nie ma czasu na kombinacje, nie mam nawet jak nagrywać GoPro przeprawy, bo muszę mieć drugą rękę w pogotowiu przy przejściu z rowerem na ramieniu. Kłoda jest spróchniała, cała się rusza. To dopiero będzie motywacja dla ścigających się, zdążyć, zanim pęknie! Jakimś cudem docieram na drugi brzeg i myślę o tym, że w wyposażeniu startujących powinien znaleźć się ponton. Gdy dojedziecie do tego miejsca, zawsze można rozważyć objazd w stronę Kotowic i powrót na trasę w Paniowicach. Po przeprawie kolejny fragment też jest męczący, bo słabo przetarty, Paniowice przynoszą ukojenie. To powrót na szuter, który widzę już w świetle przedniej lampki.

 

 

Wehikuł czasu

 

Od Paniowic do mety jest jeszcze trzydzieści kilometrów. Dużo i mało. Po niemal 90 kilometrach w nogach wydaje się, że trwać będą wieczność, ale komfortowe szutry i wały powodują, że nakręca się je bardzo szybko. Tym bardziej, że podjazdy mają wysokość wałów. Ostatni fragment jest tak łatwy, że aż się prosi, by jechać po zmianach, a przecież możliwe, że nie będziecie jechać w pojedynkę, prawda? Nawet powtarzając mój wariant nocny (a latem musielibyście się bardzo postarać, by nie zdążyć), nie powinniście mieć problemów z jego pokonaniem. Dla tych o ambicjach sportowych to znak do ataku i długi finisz. Tym bardziej, że w końcu trudno zabłądzić, długie proste z rzadka przecinane są drogami. Szczerze mówiąc, ten fragment jest też najnudniejszy, więc najlepiej po prostu dotrzeć do celu! Końcówka będzie wam już dobrze znana, bo pokonaliście ją w przeciwnym kierunku. Jeszcze tylko niebieski most, ścieżka rowerowa i zajezdnia tramwajowa. Koniec. Zadowoleni?

 

PS Przejechanie całej trasy zajęło mi 6:02 czystej jazdy, 6:40 w sumie. Plan został prawie wykonany.

 

 

Kibic na trasie! 😀

 

I sama trasa do przejechania

Informacje o autorze

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski

Zdjęcia: Łukasz Kopaczyński

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »