Wszyscy chcą mieszkać w Bielsku-Białej. W sumie dokładnie dlaczego nie wiem, ale się domyślam. Wypad na Szyndzielnię mi o tym przypomniał.
W sumie wszystko było jak zwykle. Start na Błoniach, a potem mozolne wspinanie się podjazdem na szczyt. Ile to już razy ta historia miała miejsce? Tym razem jednak grupka pedałujących, która w pewnym momencie powstała na asfalcie w stronę kolejki, stopniała do naszej czwórki, gdy tylko znaleźliśmy się w okolicy ronda. Większość skręciła w lewo, w stronę wyciągu. Czuliśmy się jak ostatni mohikanie, wyznawcy analogów. Po minięciu Schroniska na Dębowcu, gdy mijaliśmy rodzinę z dziećmi, usłyszałem “patrz, to nie elektryk!” i zobaczyłem zdziwienie na twarzach. Znak czasów. Nie, nie byliśmy podobni jedyni, pod szczytem dogonilśmy dwie mokre od potu, tak jak my dziewczyny, poruszające się w równie ślimaczym tempie.

Zegarek Jarka pokazuje absurdalne 17 stopni, a my płyniemy jak w największy upał. To chmury czy mgła? Słońce tylko nieśmiało przebija się przez chmury, ale jest niemiłosiernie parno. Mijamy górną stację wyciągu, ludzie ciągną pod górę w stronę schroniska na Szyndzielni, a my przecinamy Polanę Kamienicką na wprost. Na szczycie wreszcie postój. Jemy borówki (ok, jagody), ubieramy ochraniacze. Ustalamy kolejność na zjeździe. Łypię okiem widząc słoneczne lasery.


Średnio co dwa tygodnie słyszę ostatnio o znajomych, którzy przeprowadzili się do BB. Ciągną jak miś do miodu, dosłownie z całej Polski. Wynajmują coś często na początek, rozpoczynają budowy, kupują drugie, a potem pierwsze mieszkania, domy. Świadomie kształtują swój los, po prostu czując się w tym miejscu dobrze. Kryteria wyboru najczęściej są bardzo podobne – blisko ścieżek i… w miarę wysoko. Podobno magiczna granica to 400 m n.p.m., powyżej ciężkie od smogu powietrze nie sięga.


Ruszamy. Jarek odbija się od podłoża jak piłeczka, nic nie robi sobie z mokrych korzeni – a przecież padało. Ale ścieżka jest w zadziwiająco dobrym stanie – czytaj nie za mokra. Początkowo dość płaska znana jest z tego, że potrafi stać w jej zagłębieniach woda, a tu pomimo wielkiej ulewy dostajemy tylko świetną przyczepność. I opary unoszące się z lasu jak duchy.


Zjeżdżamy nie spiesząc się, to nie wyścig. Bawimy się chwilą, słońcem, trawami. Ciśnienie podnoszą progi i ruchome kamienie. Zatrzymujemy się co kilkaset metrów, by nacieszyć widokami. Asia pokazuje Justynie, która jeździ od bardzo niedawna tego typu rzeczy, jak pokonywać trudniejsze elementy.


W połowie znikają przebłyski słońca, powracają rozmyte chmury. Drzewa bielą przywodzą na myśl chińskie rysunki i bambusowy las. I tylko ścieżka schodząc serpentynami sygnalizuje, że jednak łatwiej tu spotkać fanów enduro niż misia Pandę. Skocznie, ścianki, wielki plac zabaw wokół nas. Gdy osiągamy kolejną półkę wydaje mi się, że to musi być już koniec, że to niemożliwe, by mogło dalej trwać, a potem zaczyna się kolejny kawałek. I kolejny za nim. Ile to już trwa? I czy w ogóle jest możliwe?


Kiedy po pięciu kilometrach docieramy na dół, wszystkim świecą oczy. Nic nie trzeba mówić, a może trzeba? Przeżywanie w grupie jest jakieś inne. Dzielenie się emocjami cieszy. Chce nam się pić, więc zaglądamy do Krzywej Chaty, a potem jedziemy na zasłużoną kolację – pieczone ziemniaki! – do Bistro Piekarnik.


A ja myślę o tym, jak dobra i kompletna była ta jazda. Wypad ostateczny. I przypominam sobie, że już dawno temu także myślałem o przeprowadzce do Bielska-Białej. Bo nawet jeśli czasami zapominam na moment o magii okolicy, to starczy podobne popołudnie, bym sobie o tym przypomniał.


Ps w trakcie realizacji ekspedycji nie ucierpiały żadne zwierzęta, a clickbajtowy tytuł stanowi luźne nawiązanie do nazw znanych lokalesom. Asi i Jarkowi dziękuję za inspirację, Justynie za entuzjazm!