Sztywniutko czyli Bike Maraton w Zieleńcu

Oczywiście to nie jest nowa w ogóle miejscowość na mapie maratonowej, w końcu rozgrywany tu jest od lat Memoriał im. Artura Filipiaka (Fisha) – a BM tym razem także wspomnianym memoriałem był jednocześnie – ale jakoś do tej pory się nie złożyło wcześniej by ją sprawdzić. A jeśli sami nie byliście tu wcześniej, to warto zapisać w swoim kalendarzu, bo z wielu względów jest wyjątkowa. Jest górska, to bez wątpienia! Zresztą, już po wspomnianych Kowarach często można było usłyszeć, że tegoroczne edycje przypominają niegdysiejsze imprezy Golonki poziomem trudności. I po trzech kolejnych edycjach trudno się z tym nie zgodzić.

 

Warto jednak odnotować różnice. W Kowarach było stromo, niekiedy bardzo, ale jednocześnie bardzo trudne były zjazdy. Co stanowiło epicką mieszankę. Tu dla odmiany było stromo, niekiedy absurdalnie, ale przede wszystkim pod górę, bo już zjazdy były łatwiejsze. W sumie trasa – a tym razem jechałem najpopularniejszego Classica – przypominała prawdziwy rollercostar, z powtarzającymi się sekcjami to w górę to w dół. To, co ją wyróżniało, to fakt, że te zjazdy najczęściej prowadziły po łąkach klasyczną „dzidą”. Nie były trudne techniczne, ale zdecydowanie wymagały odwagi. Oraz umiejętności zachowania na mokrej trawie i w błocie, bo było mokrawo! Jeśli dodamy do tego fakt powstawania mniej lub bardziej naturalnych kolein, jasne jest, że ta łatwość dla wielu mogła być tylko pozorna.

 

No i podjazdy. Czy potraficie sobie wyobrazić asfalt, na którym nawet wtedy, gdy liże się klatką piersiową mostek przednie koło się podrywa? I trzeba uważać, by nie wywrócić się niemal na plecy? Zafundowano nam coś takiego, co poziomem nastromienia swobodnie może konkurować ze słynną Łopatą! Na szczęście wspomniany odcinek był krótszy, choć wpisywał się w podjazd, który w sumie liczył, wspinając się niczym po stopniach, z pięć kilometrów.

 

No i ścieżki! W moim przypadku pierwsza połowa dystansu oznaczała zupełnie ugotowanie. Z jakiegoś względu nie mogłem zupełnie wejść na obroty. Czy to pogoda, dość chłodna, zmuszająca do mocniejszego ubrania się? Czy też fakt, że po pierwszym asfaltowym zjeździe trzeba było następnie długo się wspinać? W każdym razie rozkręciłem się praktycznie dopiero wtedy, gdy dojechaliśmy do fragmentów singli, którymi poprowadzono trasę, a które dopiero co powstały w Dusznikach. Nagle pojawił się flow, który nie chciał już zniknąć do końca! Ciekawostka – fragmenty kolejnego singla (należy jak poprzedni do Singletrack Glacensis) pokonywaliśmy też pod prąd, na wspomnianych już finalnym podjeździe!

 

A potem był już fragment grzebietowy, wzdłuż granicy, wśród chmur, i długi zjazd do mety, po skosach i trawie. Zaledwie 26 kilometrów „klasyka” zajęło mi około 2 godzin, ale przy okazji pokonałem 999 metrów w pionie, jak doniósł Garmin. Bardzo mi się podobało, na tyle, że wrócę, by sprawdzić całe single. Akcja eksploracja w planach! 

 

Wyniki tradycyjnie na bikemaraton.com.pl

 

Ps w nagrodę były słynne racuchy jagodne w Spelonej. Polecam!!!

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski

Zdjęcia:

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »