Ochotnica MTB 4 Towers dystans HELL okiem Anny Sadowskiej

Etap pierwszy – uphill na Magurki

 

Pierwszy etap to w pewnym sensie rozgrzewka. Takie preludium tego co nas czeka później bo zawiera w skali mikro wiele elementów, którymi będziemy się później sycić podczas kolejnych trzech dni. Startujemy wyjątkowo z Ochotnicy Górnej, ponieważ kolejne etapy swoją lokalizację mają przy Wiejskim Ośrodku Kultury w Ochotnicy Dolnej. Niby mała różnica dla nieobeznanych z miejscem jedynie różnica w nazwie a w rzeczywistości ma spore znaczenie bo tutaj toczy się całe życie wyścigu. 

 

Od samego początku gdy przyjechałam do Ochotnicy około 2 godziny przed startem pewne rzeczy były nieco inne niż na wielu polskich maratonach czy etapówkach. Czas w tej okolicy płynie jakby spokojniej, ludzie jacyś bardziej serdeczni, cała obsługa biura zawodów miła, uśmiechnięta, chętna do rozmowy. Nie jest to tylko mój odbiór ale i wielu osób z którymi miałam okazję rozmawiać. I to co spotkało mnie na samym początku zaczęło budować klimat tej imprezy. Serdeczny i przyjazny, gdzie faktycznie czuć i widać obecność gospodarzy – Cezarego Szafrańca organizatora oraz Wójta Ochotnicy. Dacie wiarę, że ten „gość” wtopił się w tłum zawodników, z każdym rozmawiał, żartował, życzył powodzenia, opowiadał historie regionu, jak było trzeba to był wodzirejem, pomocnikiem, spikerem czy po prostu dobrą duszą. I tak cztery dni. 

 

Odbiór numerka, przygotowanie roweru, rozgrzewka z krótkim rekonesansem pierwszego podjazdu. Podjazdu? Oby to był podjazd pomyślałam. Na początek czekała nas ścianka płaczu. Niby nie trudna techniczne, po prostu strome zbocze po łące i kilka kamieni ale taki strzał na 25%. Startujemy od godziny 14 co minutę, najpierw kobiety. Ja akurat jako przedostatnia więc o tyle łatwiej, że będę widzieć co się dzieje przede mną. Cały uphill ma 6,4 kilometra długości i 515 metrów przewyższenia. Głównie wiedzie terenem – odkryta łąka, las, nieco korzeni, momentami dość śliskich, nieco asfaltu ale bardziej jako łącznik do lasu i dość charakterystyczne dla tego regionu koleiny wyżłobione w ścieżkach i momentami błotne kałuże. Szczególnie na te dwie ostatnie przeszkody warto uważać bo będą się powtarzać na kolejnych etapach. Koleiny biorą jeńców szczególnie na zjazdach a przy dużych prędkościach to może być niebezpieczne. Natomiast kałuże, choć bardziej pasuje tu określenie błotne sadzawki bywają naprawdę głębokie i duże. Można przetestować szczególnie jak się spadnie ze skarpy po ataku gałęzią w twarz wykorzystując technikę lotu na batmana zakończonego krecikiem. Jednym słowem nurkujemy po nosek. Przetestowałam na etapie trzecim, nie polecam. Muchy Was potem pokochają. 

 

W środkowej części uphillu jest też sekcja po kamieniach, która raczej dla większości jest do pokonania na butach. Dobrym wynikiem z uphillu jest jednorazowe zejście z roweru na jakieś 50 metrów. Reszta zależy od naszej techniki, mocy w nogach i czasami szczęścia. Zdecydowanie tu i na kolejnych etapach pomagać będzie rower na pełnym zawieszeniu, co nie znaczy, że nie można jechać na hardtailu. Będzie po prostu momentami trudniej i przyda się lepsza technika albo dobre buty ☺. 

 

Uphill w prawie 30 stopniowym upale jako pierwszy wyścig w sezonie „covidowym” to jakaś abstrakcja i zapowiadało się hiperwentylowanie płuc połączone z gotowaniem ciała i zalewaniem oczu potem. Dużo się nie pomyliłam. Nie jechało mi się komfortowo ale też nie było tragicznie. Stopniowo wyprzedzałam kolejne dziewczyny. Miałam co prawda dwa nadprogramowe postoje na odblokowanie zakleszczonego łańcucha na kasecie, a w połowie podjazdu zostało mi realnie jedno przydatne i działające przełożenie ale i tak adrenalina na szczycie zrobiła swoje. Tak! Kocham ten sport, wysiłek i walkę ze słabościami  pomyślałam patrząc ze szczytu na Tatry. Widoki to jest coś co na pewno zapamiętacie z tej imprezy. Później okazało się, że wystartowałam ze skrzywionym hakiem od przerzutki, który prawdopodobnie gdzieś w transporcie się przygiął. Cóż widać wyszłam z wprawy jeśli chodzi o starty bo roweru do końca nie miałam przygotowanego poprawnie. Na szczycie czeka na nas pierwsza wieża widokowa na Magurkach. Tą i kolejne wieże będziemy kolekcjonować do worka ze wspomnieniami. A niektórzy również w postaci ręcznie robionych statuetek wręczanych na podium dla zwycięzców. Tego dnia do kolekcji wpada moja pierwsza. 

 

Uphill najlepszym panom zajmuje niecałe 30 minut, a czas poniżej 35 minut dla panów i 40 minut dla pań jest naprawdę całkiem dobrym wynikiem. 

 

Ten dzień kończę dość późno, a zasypiam około 1 w nocy. Nocleg mamy w bardzo przyjemnym miejscu z którego do dobrego jedzenia mamy kilka schodów na dół do karczmy tyle, że w niej przez kolejne 3 dni czekają nas imprezy z głośną muzyką. Nawet mnie to nieco bawi i gdyby nie fakt, że nie bardzo mam siłę to sama poszłabym się pobawić na dół. 

 

 

Etap drugi – Koziarz

 

Stratujemy dzisiaj o 11, a w kolejne dni o 10 i 9 rano. Śmiejemy się w peletonie, że skracają nam czas na regenerację. Tak naprawdę to się z tego cieszymy bo rano jest chłodniej, a pogoda i upał wyjątkowo nam sprzyja. Główny cel dzisiejszego etapu to wieża widokowa na Koziarzu – 942 m n.pm. Niby nie wysoko ale tego dnia na 55 kilometrach zrobimy ponad 2400 metrów przewyższenia. 

 

Zaczynamy dwoma mniejszymi „przegibkami” gdzie nachylenie nie jest jeszcze bardzo duże czytaj nie przekracza 20%. Pokonamy za to jeden z trudniejszych zjazdów po kamieniach, którymi płynie rzeczka. Wiele osób, w tym ja, zejdzie tam z roweru. Na tym zjeździe pojawią się pierwsze „dobre ujęcia fotografów” czytaj gleby dobrze się ogląda byle nie swoje ☺. 

 

Większość zjazdów na tej etapówce jadę bardzo zachowawczo, szczególnie tam gdzie jest błoto i istnieje duże prawdopodobieństwo szybkiego wypięcia się z roweru i podparcia na niestabilnym gruncie. Tam po prostu schodzę. Mam jeszcze niedoleczoną kontuzję kolana i w tym miejscach po prostu odpuszczam bo ryzyko jest za duże. Czasami mnie to denerwuje bo schodzić nie lubię ale ważne, że mogę już jeździć. 

 

Podjazd pod Koziarz to ponad 4 kilometry wspinaczki momentami trudnej ale za to zjazd jest bardzo przyjemnym roller coasterem na którym miniemy kolejno Suchy Groń i Okrąglicę. Ten i kolejny zjazd pokazuje, że zarówno pod górę jak i w dół będzie co robić. Można poćwiczyć technikę ale warto też zachować rozsądek. Potem czeka nas około 3 kilometrowy odcinek asfaltem wzdłuż Dunajca. Pamiętam głównie dwie myśli z tego przejazdu – chciałabym tam wskoczyć i się ochłodzić oraz niech to płaskie się już skończy bo to oznacza, że będzie stromiej pod górę. W końcu gdzieś te przewyższenia musimy zrobić. Pokonujemy kolejną górę i wracamy do miejsca startowego, tutaj krótszy dystans kończy a Ci, którym mało jadą dalej. Oj dużo osób chciało tutaj już zostać albo pukało się w głowę dlaczego wybrało najdłuższy dystans. Szczególnie, że za moment czekała nas naprawdę stroma góra na otwartej przestrzeni w pełnym słońcu z idealnym widokiem na bazę wyścigu. A tam wylegiwali się na leżakach zawodnicy FUN. Widać ta nazwa dystansu do czegoś zobowiązuje. Szczerze tego dnia miałam już dość. Słońce dogrzało mi konkretnie i czułam, że nie jest ze mną dobrze. Ostatnią górę tego dnia – Wierch Lelonek 995 metrów pokonałam bardziej głową. Na mecie czekała na mnie kolejna statuetka do kolekcji. Wygrałam drugi etap. 

 

 

Etap III – Gorc 

 

Obawiałam się tego etapu. Wczoraj naprawdę przygrzało mi słońce. Źle spałam i miałam objawy udarowe. A dzisiaj czekało na nas konkretne piekiełko. Licznik po etapie pokazał 65 kilometrów i ponad 3000 metrów przewyższenia.

 

Wystartowałam na drewnianych nogach, nie chciały się w ogóle kręcić. Nauczona doświadczeniem wiem, że w tak beznadziejnych sytuacjach czasami warto to przeczekać. Kręcić swoje, jeść, pić i czekać… może będzie lepiej. I było.

 

Duża w tym zasługa kolegi Szymona, który też podobnie jak ja miał kłopot z „silnikiem” . Przejechaliśmy prawie cały etap razem. Mnie się włączył tryb „gaduła”, on zaś „nie obraź się Aniu ale nie mam siły nawet gadać”. No to sobie gadałam a on słuchał.  Drobne awarie sprzętu naprawialiśmy razem. 

 

I jakoś minęło. Na wszystkich 4 bufetach uzupełniałam bidony do pełna, polewałam wodą głowę, zabierałam banany. Podczas całej etapówki nie ominęłam żadnego bufetu bo to skończyło by się pewnie pod kroplówką. Było tak ciepło podczas tych czterech dni, że brak picia groził konkretnym odwodnieniem. Obsługa bufetów działała wzorowo. Zawsze chętna do pomocy, nalania picia, sprawnie pomagała a przy tym dopingowała do dalszej jazdy. Zdarzało się, że miała nawet smar do łańcucha co akurat tego dnia się przydało. Na mecie zawsze czekały na nas pyszne posiłki z lokalnej restauracji OCH w wersji wegetariańskiej i mięsnej. W tym miejscu zresztą byliśmy ze znajomymi dwa razy na kolacji. Szczerze polecam. Gdyby nie ograniczenia covidowe na mecie normalnie zorganizowany jest również grill i zimne „izotoniki”. Szkoda, że nas to ominęło ale liczę, że za rok się uda tego doświadczyć. 

 

Tego dnia zbieram kolejną wieżę do kolekcji po wygranym etapie i zieloną koszulkę liderki, którą otrzymują liderzy open na wszystkich trzech dystansach. Śmiejemy się, że jesteśmy bandą zielonych ufoludków. Naprawdę się cieszę z ukończenia tego etapu. Mimo kiepskiego samopoczucia na starcie dojeżdżam w całkiem niezłej formie i czuję się wieczorem zdecydowanie lepiej. Jak się później okazało, ostatni etap był dniem najlepszego samopoczucia. 

 

 

Etap IV – Lubań

 

Wcześniejsza pobudka bo startujemy dzisiaj o 9. Standardowo na starcie mamy coś co nazwałabym odprawą zespołową, którą prowadzi Cezary – Organizator. Z tym, że zespołem jesteśmy my wszyscy czyli cały startujący peleton. Cezary stojąc przed sporą mapą z wyrysowanym etapem omawia poszczególne jej fragmenty. Mówi jaka będzie nawierzchnia, trudności, na co zwrócić uwagę, ostrzega przed niebezpiecznymi miejscami. Mnie osobiście bardzo pomogło to wprowadzenie każdego dnia. Jeździmy po dość dzikim terenie i ta wiedza jest szczególnie pomocna na zjazdach. 

 

Co ciekawe, każdy z nas otrzymuje też codziennie Tracker. Montujemy go do roweru i dzięki temu można nas śledzić online. Szczególnie przydatne jak komuś coś się stanie czy dla kibicujących chcących dojechać w konkretne miejsce i zobaczyć swoich zawodników. Ja odpukać przejeżdżam całą etapówkę bez upadków (nie licząc kałuży na płaskim przy małej prędkości). Nie mam też problemów z oponami, dojeżdżam bez gumy jadąc hardtailem. Założone miałam opony 2.25 CST Jack Rabbit II PRO. Defektów nie brałam pod uwagę bo jedyną rzeczą zapasową, którą ze sobą woziłam była pianka uszczelniająca. Nic poza tym, a i tak się nie przydała. Choć tej strategii nie polecam chyba, że wierzycie w swoje szczęście i umiejętności. Trasa jest wymagająca i chwila nieuwagi może skończyć się defektem. 

 

Etap czwarty jest najładniejszy widokowo i też najszybszy jeśli chodzi o prędkości. Praktycznie cały do pokonania na rowerze, jeśli tylko siły pozwalają. Zaczynamy od długiego podjazdu na wieżę widokową na szczycie Lubania – najwyższy szczyt na całej etapówce 1211 metrów. Początek zjazdu dał mi sporo frajdy bo udało mi się w całości pokonać sekcje po kamieniach, łącznie z przejechaniem po zwalonym drzewie. Zjazd jest szybki, momentami nawet bardzo. Niestety kolejna atrakcja nieprzygotowanego roweru to zużyte klocki hamulcowe.  Lądujemy w Krościenku nad Dunajcem, od tego miejsca mam sprawny tylko przód, a czeka mnie jeszcze sporo zjazdów w tym po raz drugi zjazd z Lubania. Ci którzy startują w Cyklokarpatach mogą kojarzyć część tej trasy z maratonu w Kluszkowcach, które mijamy i przez Maniowy zdobywamy kolejno Kotelnicę, Runek i ponownie Lubań. Widoki na Tatry, jezioro Czorsztyńskie, pasące się barany na łąkach tego dnia wynagradzają całe zmęczenie. Jest po prostu pięknie i nie żal mi czasu by kilka razy się zatrzymać i po prostu pooglądać panoramę gór. 

 

Po raz pierwszy na zjeździ do mety odliczam ile jeszcze metrów przewyższenia muszę „zgubić” żeby dotrzeć na dół. Jazda w dół tylko z przednim hamulcem trudnym szlakiem podnosi mi skutecznie poziom adrenaliny. Ostatnie metry do mety prowadzą znajomą już ścieżką nad rzeką Ochotnicą. 

 

Mamy to! 4 statuetka zdobyta, wszystkie etapy wygrane choć tak naprawdę nie po to tu przyjechałam. Tyle wspomnień, wrażeń, widoków i dobrego czasu ze znajomymi nie zastąpi nic, a reszta to po postu miły dodatek. 

 

Gratuluję wszystkim, którzy ukończyli bez względu na dystans bo w warunkach, które mieliśmy nie było to łatwe. 

 

 

 

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Anna Sadowska

Zdjęcia: 4 Towers

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne