Naprawdę nie umiałam nawigować, jakoś nigdy nie było mi to do szczęścia potrzebne. Nie jeździłam wcześniej wg tracka. Przejechałam całą trasę sama, nie wożąc się na kole, nie korzystając z pomocy innych. Nie jest to zabronione i nic przeciwko temu nie mam ale chciałam sprawdzić czy dam sobie radę.
Wygrałam z kryzysami bo kto ich nie ma na 515 kilometrach? 🤔 Pomału zdobywam doświadczenie jak się spakować, planować uzupełnianie jedzenia na trasie i jaką taktykę przyjąć.
Nie planowałam się ścigać ani wygrywać Pomorska 500. Naprawdę.
Po pierwszym dniu i 12 godzinach jazdy gdy zrobiło się ciemno, zapadły mgły takie, że mimo światła ledwo widziałam teren przed sobą, a na drodze kolejne auto wyprzedziło mnie na grubość lakieru zorganizowałam sobie nocleg. Zatrzymałam się w pensjonacie, umyłam rower, spędziłam pół godziny pod ciepłym prysznicem, zjadłam kolację i odnalazłam Morfeusza w ciepłym łóżku. Choć nie było to łatwe bo miałam wrażenie, że ciągle pedałuję a w uszach nadal słyszałam szum powietrza.
Chciałam wstać skoro świt o 4 rano ale chyba jestem leniem, francuskim pieskiem, Grażynką ultra bo mi się nie chciało zwlec z łóżka. Wyjechałam po 5 rano. Ponad 7 godzin przerwy. Byłam przekonana, że wszyscy mnie w nocy wyprzedzili i nie miałam z tym wielkiego problemu bo nie po to tam jechałam. Chciałam przeżyć przygodę, doświadczyć trasy, poznać Polskę jakiej nie znałam i spotkać znajomych, z którymi od dawna się nie widziałam.
I wyruszyłam w trasę drugiego dnia. Tereny tak dzikie, że sformułowanie „a może by tak piep*** wszystko i wyjechać w Bieszczady” oznacza jakby wyjechać do metropolii. Jechałam przez wsie, których drogi nigdy nie miały asfaltu. Miejsca gdzie do najbliższego małego sklepiku wiejskiego jest kilkanaście kilometrów czasami bliżej 50. Natura w czystej postaci. Rano pośród mgieł nad jeziorami witał nas rechot żab i śpiew ptaków. Na Kaszubach przez drogę przebiegały lisy. I tak jadąc sama, nie mijając prawie nikogo, gdy telefon też milczał cały dzień zdecydowałam, że zadzwonię do Michała i spytam co tam słychać u niego lub na mecie.
Okazało się, że mój tracker nie działał. Od rana nie może się do mnie dodzwonić bo telefon w trybie oszczędzania energii wyłączył nawet dźwięk dzwonka.
– Martwiłeś się? – spytałam.
– Nooo…!!?? Wszyscy Cie szukają i zastanawiają się gdzie jesteś.
– yyy… no jadę sobie, pięknie jest. Mam jeszcze z 60 kilometrów. Jakoś pewnie dzisiaj dojadę.
– Zresetuj nadajnik może zadziała.
Dzwonie 10 minut później.
– Działa?!
– Tak, widać Twoją kropkę. Musisz przyspieszyć.
– Po co?
– Jedna kobieta jest przed Tobą. 25 kilometrów masz do niej straty. Jedzie razem z facetem.
– I jak mam to odrobić na otwartym terenie z wiatrem w twarz?! Poza tym to niemożliwe, przecież ja ponad 7 godzin miałam przerwy. Na pewno już jakaś kobieta jest na mecie.
– Jedź nie marudź!
– No dobra spróbuję.
I szlag wtedy trafił całą romantyczną wycieczkę bo poczułam krew w płucach i odezwał się instynkt „mordercy” 😉. Trochę znam się na fizjologii ale o wpływie adrenaliny i endorfin na wydolność dowiedziałam się przez te ostatnie 2,5 godziny jazdy bardzo dużo. Przejechać prawie 60 km ze średnią około 23 km/h (około 3,5 W/kg) mając w nogach 460 kilometrów. Dalej w to nie wierzę.
Tak samo jak w to, że nie zgubiłam się w Gdańsku w plątaninie ścieżek i odnalazłam tą metę na plaży.
A tam organizator powiedział:
🏆 Wygrałaś. O DWIE MINUTY…
Dziękuję Wam za te emocje, za gratulacje, kciuki i całą przygodę. Tu głównie ekipie organizatora. Dziękuje sponsorom i partnerom za pomoc w przygotowaniach.
To chyba pierwsza kartka nowego rozdziału. Spodobało mi się 🙂. Poproszę o więcej.
Jeśli chcecie o coś spytać co dotyczyło startu, trasy, sprzętu itd. Napiszcie w komentarzach. Pozbieram i nagram wideo.
Tekst został pierwotnie opublikowany na profilu autorki Anna Sadowska – Sukces zaczyna się w głowie