Home Ludzie Marek Galiński, wspomnienie Mai Włoszczowskiej

Marek Galiński, wspomnienie Mai Włoszczowskiej

0
923

Gdy w maju 2011 roku przyszłam do niego z pytaniem czy poratuje mnie i pomoże ułożyć trening powiedział: „spoko Majka, nie ma problemu. Potrzebujesz pomocy to Ci pomogę. Ale nie chcę żadnego stanowiska, nie chcę żeby ktokolwiek o tym wiedział.” Nie chciał też słyszeć o żadnych pieniądzach za tą pomoc. A dodam, że wcale aż tak dobrze się nie znaliśmy, bym miała liczyć na przyjacielską przysługę i bynajmniej nie narzekał na nadmiar wolnego czasu, w którym mógłby pisać moje plany treningowe.

 

Bieg wydarzeń sprawił, że Marek ostatecznie objął stanowisko trenera kadry. Nie dla tytułu, prestiżu, pieniędzy. Tym bardziej, że przy swoich „papierach” nie miał co liczyć na wysoką pensję. Tymczasem wdepnął w takie bagno, że niejeden by się poddał po dwóch tygodniach. Marek został trenerem kadry bo prosili go o to zawodnicy, prosił prezes PZKol. Z pełną szczerością mogę stwierdzić, że Marek nas wtedy uratował.

 

Dzięki niemu po nie najlepszym początku sezonu odbiłam się i zdobyłam srebro Mistrzostw Europy i Świata. Za te wyniki dostałam solidne premie. Oczywistym było dla mnie, że część z nich należy się Diabłowi. Nie przyjął.

 

A przecież on na te pieniądze ciężko zapracował! Jemu należały się bardziej niż mi! Nie przyjął, bo dla niego nagrodą było to, że pomógł. Nagrodą były dla niego emocje jakie przeżywał gdy jego zawodnicy odnosili sukcesy. Satysfakcja, że stłukliśmy potęgi takie jak Szwajcaria, Włochy, Francja… Satysfakcja z wykonanej pracy i tego, że jest dobrym trenerem.

 

Diabeł wprowadził do kadry wspaniałą atmosferę. Wszystkim wróciła chęć do pracy. Do kadry wrócili chłopcy z obsługi (tj. mechanik, masażysta, asystent), którzy zrezygnowali ze współpracy z poprzednim szkoleniowcem. Też nie dla kasy, nie dla stanowisk. Dla frajdy z pracy z Diabłem. Dla celu jakim była wspólna walka o medal na Igrzyskach. 

 

Mimo iż presja była olbrzymia Markowi udało się wprowadzić niesamowity luz. Pracowaliśmy bardzo ciężko. Z Olką Dawidowicz spałyśmy w każdym możliwym momencie, ledwo podnosząc powieki gdy trzeba było iść na drugi trening. Ale każdy trening dawał nam mnóstwo radości i satysfakcji. 

 

Wujek

 

Wujek, jak go czasem nazywaliśmy, był profesjonalistą w kwestii treningu, regeneracji, diety, ale też strasznie mieszał czym nas potrafił mocno irytować. Żartowaliśmy z niego: „no… ciekawe jaką dzisiaj Diabeł weźmie łyżkę do mieszania ;)”. Milion pomysłów na minutę. Cały on. Ciężko było nadążyć za jego myśleniem. Co chwilę nowe treningi, nowe ćwiczenia. Całe życie kombinował, uczył się, szukał, podpatrywał innych, słuchał profesorów, wymyślał sam. Wszystkie pomysły wpierw testował na sobie. Uwielbiał się zmęczyć, „upodlić” jak zwykł mawiać. Trening, rower górski to była jego pasja. Na poziomie, którego sama chyba nigdy nie będę w stanie osiągnąć.

 

Nikt nie wiedział skąd on bierze te wszystkie pomysły. Jeśli sport można nazwać sztuką, to  plany treningowe Marka były arcydziełami. Sam zresztą dowcipkując ze swoimi współpracownikami w kadrze Rosji (Hubertem Grzebinogą i Mariuszem Miśkowiczem) mówił: „bo wiecie… Ja jestem jak Picasso”. 

 

Miałam wrażenie, że czuje on organizmy swoich zawodników lepiej niż oni sami. Gdy napisał mi plan treningowy, patrzyłam na liczby (czas, watty) i w myślach mówiłam: „Ile? Czy on oszalał? Nie ma szans, żebym to przekręciła!” Ale zawsze podejmowałam rękawicę i okazywało się, że to 260 watt to było dokładnie tyle ile mogłam przekręcić. Nie 10 więcej, nie 10 mniej. I dokładnie przez zadane 5 minut. 

 

Z drugiej strony jak mi po kontuzji napisał 120watt przez 1godzinę i 15 minut myślałam: „no bez przesady… przecież tyle to przedszkolak przejedzie”. NIE. To było dokładnie tyle ile w tamtym czasie byłam w stanie zrobić. Po czym spałam pół popołudnia…

 

Przez trzy lata pracy z Markiem nauczyłam się więcej niż w trakcie całej swojej kariery, ale nigdy ani ja, ani nikt inny nie będzie w stanie jego modelu powtórzyć, skopiować. Bo ten się stale zmieniał… 🙂

 

Wujek „podniecał się tymi treningami jak młodzik”. Podobnie jazdą w terenie. Jak miałyśmy wolne popołudnie, on brał rower i jechał szukać nowych tras. Wracał podekscytowany: „ ale znalazłem zjazd! Takie dropy! Jedziemy jutro!”. Potem pytał: „Fajny, co? Fajny?”

 

Zanim zaczęłam współpracę z Markiem miałam wbite do głowy, że najważniejsze jest by „od linijki” wykonać trening. Cyferki mają się zgadzać, wykres tętna czy mocy ma być „kreską”. U Diabła cyferki też się miały zgadzać, choć ważniejsze było zawsze samopoczucie. Uczył nas czuć swój organizm. Ale oprócz tego zawsze dbał o to by przy okazji czerpać z jazdy przyjemność. Nowe miejsca, nowe trasy, nowe widoki… 

 

Pamiętam jak w trakcie robienia interwałów na podjeździe podjechał do mnie i mówi: „choć, choć, pokażę Ci coś.”. Trochę byłam zła, że mi „zakłóca trening”. Ale założyłam, że pewnie chodzi mu o jakiś fajny podjazd, z dużym nachyleniem. Poza tym Wujek każe, to jadę. Zjeżdżamy wąskimi uliczkami Benissy, a on: „i co? i co? Ładnie tu, nie?”. Wtedy popatrzyłam na niego jak na idiotę. Ja tu robię swoją robotę, koncentruję się na wattach i czasie, a ten mi przeszkadza pokazując kawałek morza i skałę. 

 

Teraz – robię to samo

 

Marek uczył ciężkiej pracy, ale uczył też jak z tej pracy czerpać przyjemność. 

 

Jako trener nie unikał żadnego zajęcia. Zajmował się absolutnie wszystkim. Układał plany, naprawiał rowery, jechał na trening, doradzał w kwestii diety, suplementów. Rezerwował hotele, zajmował się papierologią. Dbał o zawodników, ale zupełnie nie miały znaczenia jego wygody. Swojej pracy oddawał całe serce. Do tego był nie tylko trenerem, którego wszyscy darzyli wielkim szacunkiem. Był przede wszystkim dobrym kumplem, mającym dystans do siebie i wiecznie żartującym – z siebie i innych. Gdy, któraś z dziewczyn zrobiła coś nie tak mówił wprost: „Ty głupia babo ;)”. Niedawno borykałam się z różnymi problemami zdrowotnymi. Gdy coś mu ponarzekałam, zamiast rozczulać się nade mną zażartował: „To ty się do niczego nie nadajesz ;)”. Pamiętam też jak podekscytowana po zwycięstwie w Pucharze Świata w RPA (i spektakularnym wyprzedzeniu Emilly Batty na rock gardenie) podjechałam do Diabła, gdy ten był już na starcie swojego wyścigu. Piszczałam: „widziałeś!? Widziałeś, jak to zrobiłam!?”. A on na to: „dobra, dobra, tylko na cholerę tak je ciągałaś na płaskim! Trzeba było się oszczędzać na kole!”. Wiedziałam jednak, że był dumny. Gdy trzeba było potrafił też chwalić, potrafił wesprzeć na duchu.

 

To, za co wszyscy cenili Marka najbardziej, to jego zasady. Nie bawił się nigdy w politykę. Kogoś lubił bardziej, kogoś mniej – nie miało to znaczenia. Gdy powoływał zawodników na zawody Mistrzostw Europy i Świata jechać miał najlepszy. Bardzo przejmował się tym, by nikogo nie skrzywdzić. Niezależnie czy chodziło o przyjaciela czy wroga. Czy kogoś lubił, czy nie. 

 

Nad kryteriami wyjazdu na Igrzyska Olimpijskie pracował kilka dni. Wymyślał systemy punktowe, nie takie, które będą faworyzowały jego zawodników, tylko takie, które będą sprawiedliwe. I nie po to by nikt się do niego później nie przyczepił. Dla Marka najważniejsze było by nie skrzywdzić żadnego trenującego zawodnika. Na swoim stanowisku nie mógł oczywiście uniknąć krytyki. Przyjmował ją jednak zawsze ze spokojem. Odpowiadał podpierając się merytorycznymi argumentami. Z nikim się nie kopał, nie wdawał w dyskusję, nie odbijał piłeczki. Skupiał się na pracy. Robił swoje.

 

Świat jest teraz tak skonstruowany, ludzie tak wykorzystujący innych, że niestety Diabeł często przez to podejście tracił. W trakcie całej swojej kariery – zarówno zawodniczej, jak i trenerskiej, wiele razy miał ciężko. Nigdy jednak nie chował honoru w kieszeń. Nawet jak miał zostać bez pracy, bez kontraktu, bez pieniędzy – trzymał się swoich zasad.  Nie politykował, nie układał z oszustami. Robił swoje. Do wszystkiego co osiągnął doszedł tylko i wyłącznie swoją ciężką pracą. 

 

Diabeł nie zabiegał też nigdy o media, sławę, splendor. Prze to o wielu jego osiągnięciach i działaniach mało kto wie. Dla mnie najbardziej przykre jest to, że po trzech latach wspólnej pracy, przejściu razem przez wiele trudnych momentów ale i po przeżyciu wspaniałych chwil gdy odnosiliśmy sukcesy, nie mam ani jednego fajnego, wspólnego zdjęcia. Nikt nigdy nie myślał o tym by fotografować się wspólnie ze zdobytymi medalami, pucharami. 

 

Marek poprosił o zdjęcie jeden, jedyny raz – po Mistrzostwach Świata w RPA w 2013, gdzie zdobyłam srebro, a prowadzona także przez niego Irina Kalentieva była czwarta.   Powiedział „muszę sobie z Wami obiema zrobić zdjęcie”. Ale albo nie było mnie, albo Iriny… Zdjęcia nie zrobiliśmy :(.

 

To był bezprecedensowy, wielki sukces trenerski Marka. Od lutego 2013 pracował już dla innego kraju, ale mimo to zawsze służył mi dobrą radą. Dzięki niemu tak szybko podniosłam się po kontuzji, wróciłam do sportu i dokonałam, zdawało się niemożliwego, wracając od razu na podium Mistrzostw Świata. Irina – po dramatycznej pierwszej części sezonu, za namową koleżanki z kadry Rosji Very Andreevy, zaufała Markowi. Pracowała z nim ciężko przez 6 tygodni w Livigno i odbiła się od dna do… czwartego miejsca Mistrzostw Świata. Dwa tygodnie później wygrała zawody Pucharu Świata.

 

Znajdźcie mi drugiego takiego trenera. Znajdźcie drugiego, który jak go pochwalisz i podziękujesz powie: „Majka, ty to jesteś koń. Masz zdrowie i talent. Z każdym trenerem będziesz wygrywać. A zresztą wszystko wiesz. Nie potrzebujesz trenera…”. 

 

Guzik! To czemu nigdy wcześniej nie stawałam regularnie na podium Pucharu Świata? I co z innymi zawodnikami? Z Markiem Konwą, który pod okiem Diabła zdobył srebro Mistrzostw Świata. Też talent, a jednak nie zawsze dobry. Czy Piotrkiem Brzózką – pierwszym polskim medalistą Mistrzostw Świata MTB wśród mężczyzn. 

 

Co z Anią Szafraniec, która po kilku bardzo słabych latach, pod okiem Marka rozwinęła znów skrzydła w 2009 roku zajmując czwarte miejsce na Mistrzostwach Europy, piąte na Mistrzostwach Świata i stając na podium Pucharów Świata w Champery i Schladming…?

 

Co z Iriną i wieloma innymi polskimi i rosyjskimi sportowcami, którzy odnieśli sukces pod okiem Marka. 

 

Śmiem twierdzić, że Diabeł był jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym trenerem kolarstwa górskiego na Świecie. Zresztą doceniali go i szanowali za granicą wszyscy zawodnicy i trenerzy. Mam wrażenie, że bardziej niż w Polsce…

 

Zawodnik

 

Zanim jednak został trenerem był też świetnym zawodnikiem. Nigdy nie dbał o media i co tu ukrywać – był trochę w cieniu damskiej kadry, przez co o tych sukcesach nie zawsze było słychać. Do tego miał wyjątkowego pecha w momentach, gdy mógł zrobić życiowy wynik. W 2003 roku na Mistrzostwach Europy w Grazu jechał w czołowej trójce z dużą przewagą nad czwartym zawodnikiem. Medal miał już w garści… i pół rundy do końca wyścigu złapał gumę…

 

2004 rok. Mistrzostwa Świata w Les Gets. Diabeł wystartował chory. Charczał, kaszlał, pluł flegmą. Mimo to stanął na starcie i… jechał genialnie. Cały czas na pierwszej – drugiej pozycji. Gdyby wyścig skończył się w przepisowym czasie 2 godzin wygrałby! No, w najgorszym razie zdobyłby srebro. Ale tego dnia potwornie lało, trasa była wolniejsza, wyścig trwał 20minut więcej. Choroba pewnie też zrobiła swoje i osłabiła Marka. Zabrakło mu 15 minut. Osłabł. Skończył na 5 miejscu.

 

Pecha miał zresztą też będąc moim trenerem. W Champery w 2011 na Mistrzostwach Świata złapałam gumę. Byłam zdecydowanie najlepsza, ale zamiast złota skończyłam ze srebrem. To oczywiście też sukces ale co tęcza to tęcza… 

 

Co się wydarzyło przed IO w Londynie wiecie..

 

Nie jestem w stanie zrozumieć czemu taki gość, mający całe życie pod górę, a ciągle dobry dla innych, z zasadami i wartościami, bezinteresowny, pomocny, energiczny, ma największego pecha w momencie gdy najbardziej potrzebuje odrobiny szczęścia…

 

Byliśmy na miejscu wypadku. Jedno cholerne drzewo! Kolejne kilkadziesiąt metrów dalej. Gdyby Marek wypadł z drogi o jeden metr wcześniej czy dalej zrolowałoby go na szerokim polu i zapewne wyszedłby bez szwanku….

 

zatrzymałam się tu z pisaniem na dwa dni

Cały czas dźwięczą mi w uszach słowa Huberta Grzebinogi usłyszane nad ranem w nocy z niedzieli na poniedziałek: „nie mam dla Ciebie dobrych wieści… Diabeł zginął w wypadku…”. 

 

To jest jak koszmarny sen. 

 

Tydzień po wypadku nie spałam, nie trenowałam (próby kończyły się fiaskiem). Równie ciężko przeżywali stratę Marka wszyscy, którzy go bliżej znali. Bardzo współczuję żonie i córkom Marka. Szczere kondolencje.

 

Dużo rozmawialiśmy. Wszyscy chcemy by pamięć o Marku nie umarła. Dlatego będziemy działać, przypominać jak fantastycznym był człowiekiem, jeździć dla niego i kontynuować jego działania. Na pewno zorganizowany zostanie memoriał Diabła. Najpewniej w jego rodzinnych stronach – Gielniowie. Na trasie, którą sam projektował

 

Tymczasem chciałam jeszcze napisać o kilku wspaniałych dokonaniach Marka. 

 

Jako zawodnik – to nie tylko czterokrotny olimpijczyk i dziewięciokrotny Mistrz Polski MTB XC. Nie wiem czy pamiętacie – w 2003 roku jako jedyny w historii Polak stanął na podium Pucharu Świata w St Wendel. Przegrywając jedynie z Christophem Sauserem (ledwo o 8 sekund), za nim na trzecim miejscu legenda MTB – Julien Absalon. Tydzień później – w Fort William był piąty, a klasyfikację generalną Pucharu Świata skończył na 9 miejscu.    Wielokrotnie plasował się też w czołowej ósemce Mistrzostw Europy. Przecierał też szlaki Polakom za granicą. W 2003 roku jako pierwszy reprezentant naszego kraju podpisał kontrakt z zagranicznym teamem – Orbea. 

 

W tamtym czasie jeździł też z sukcesami na szosie. Istotnie zaznaczał swoją obecność w takich wyścigach jak Bałtyk-Karkonosze (drugi na jednym z etapów w 2000), Wyścig Pokoju (11 w klasyfikacji generalnej 2003) czy w Małopolskim Wyścigu Górskim.

 

O trenerskich sukcesach Marka na szczeblu międzynarodowym już pisałam. Warto jednak zaznaczyć, że Diabeł dbał też o młodzież. Razem z Panią Marzeną Osicką założył w Żywcu Szkołę Mistrzostwa Sportowego SMS Żywiec.

 

Dbał też o rozwój dyscypliny. Gdy objął stanowisko trenera kadry reaktywował serię Pucharu Polski. W 2012 jedną z edycji zorganizował na swoim terenie w Gielniowie. Osobiście przy dużej pomocy znajomych budował trasę wyścigu XC. Do wyścigu rzecz jasna dokładał własne pieniądze, a od startujących w maratonie amatorów nie pobierał opłaty startowej. Cały Marek… 

 

Cholernie przykro, że tak cenny człowiek tak szybko od nas odchodzi. Wielu rzeczy można teraz żałować. Żałuję, że tak późno zaczęłam z nim współpracować, że nie zrobiłam zdjęcia z nim i Iriną, że nie udało się zrealizować wspólnych planów jakie się pomału tworzyły. Tak naprawdę jednak jestem wielką szczęściarą, że miałam okazję Marka poznać i tak wiele dobrego wniósł do mojej kariery sportowej i życia. 

 

Przeczytajcie jeszcze raz cytat z początku moich wspomnień. Podążajmy za Markiem, jeździjmy, żyjmy jak on. Byłby dumny.

 

5 1 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Translate »