Miejscówki: pętla z Głuszycy – tłusta przygoda!

Ciągnące się w mniej lub bardziej bliskich okolicach Wałbrzycha pasma górskie to istny raj dla rowerzystów. Nie potrzeba w końcu wysokich szczytów, aby móc wytyczyć ciągnące się dziesiątkami kilometrów szlaki rowerowe, które trawersami opasają kolejne wzniesienia malowniczych Gór Sowich i Kamiennych. Tutaj ciągną się trasy coraz bardziej popularnej Strefy MTB Sudety, tu organizuje się liczne maratony, a zawody Enduro w niedalekim Mieroszowie, za sprawą unikalnych, piekielnie stromych OES-ów na pokrytych sypkim melafirem zboczach, przeszły już do legendy. To wszystko, wiadomo, latem. Jak jednak w tych tajemniczych górach odnaleźć się zimą?

 

Słowo klucz to oczywiście… fatbike

 

Chociaż nie byliśmy tym razem aż tak ortodoksyjni. Przy okazji eksploracji okolic postanowiliśmy też porównać, jak w wyjątkowo ekstremalnych warunkach sprawdzą się rowery z kołami Plus, mając do dyspozycji szeroki przekrój modeli, czyli prototypowego Krossa i Mondrakera  na 27.5+, Treka Stache 7 z ogromnymi 29+, a także niezawodne fatbike’i. Wyniki testu były kluczowe dla samopoczucia co poniektórych z nas, w końcu następnego dnia mieliśmy się zmierzyć z trasą fatbikerace.pl, a zalegające wszędzie masy śniegu budziły niepokój, jak węższe opony poradzą sobie z tematem.

 

 

Start nastąpił w Głuszycy Górnej…

 

która, oprócz ciekawej i nieco tajemniczej historii, ma rowerzystom do zaoferowania pewną okoliczność – wystarczy parę minut od wyjazdu z miasteczka i jesteśmy na szlaku. Założenie było następujące – pętla ok. 20 paru kilometrów, z punktem zwrotnym w postaci schroniska górskiego Andrzejówka. Patrząc na mapę – trasa iście banalna. Szuterki, leśne drogi, szlak rowerowy, bajka. Srogi mróz jednak, a następnie wielka śnieżyca, sprawiły, że na trasie warunki były perfekcyjne do każdego zimowego sportu, jaki można sobie wyobrazić, ale nie do jazdy na rowerze, ta wymagała sporej dozy szaleństwa. Czynnik „wzbudzanie sensacji u gapiów” mieliśmy zagwarantowany na poziomie PRO – nasza eskapada przyćmiła chyba nawet odbywające się częściowo na trasie wyścigi psich zaprzęgów.

 

Zgodnie z wszelkimi przewidywaniami tempo jazdy mieliśmy tragiczne – po pierwszej godzinie i trzydziestu minutach jazdy (uczciwie trzeba przyznać, iż przerywanej ustawkami na zdjęcia) mieliśmy pokonane ok. 7 km, nawet dla największych optymistów stało się więc jasne, że lampki w plecakach się przydadzą. Peleton ustawił się w jednym rzędzie. Zmiany na „czubie” następowały z naciskiem na posiadaczy fatów, bo wprost idealnie ugniatali w śniegu ślad dla węższych opon Plus. Mając komfort psychiczny, iż nie będziemy po omacku błądzić nocą po lasach, mogliśmy zacząć cieszyć się jazdą, a naprawdę mało jest rzeczy, które można porównać ze zjazdem na facie po świeżym puchu. To jak połączenie enduro z freeridem na nartach, zarówno jeśli chodzi o widoki, jak i technikę jazdy. Musicie pamiętać, że mimo superszerokich i miękkich opon fat nie skręca w takich warunkach jak normalny rower, raczej trzeba nim „krawędziować” jak snowboardem, a niekończące się drifty sprawiają, że w zasadzie kierujemy się głównie na założony cel i zdecydowanie nie po linii prostej.

 

 

 

 

Gorzej sytuacja wygląda na podjazdach

 

Tutaj spacerek był nieodzowną częścią zabawy. Przynajmniej do momentu dotarcia na szlaki uczęszczane przez narciarzy biegowych. W końcu ambitni zarzucili mocne tempo, koronka w dół i ucieczka pognała w stronę schroniska całkiem przyjemnym podjazdem. Ubity śnieg, stosunkowo szeroka droga – w takich warunkach, jeśli tylko jest para w nogach, faty idą jak złoto, wystarczy jedynie pilnować kadencji. Zdecydowanie więcej zabawy było na płaskich odcinkach po kopnym śniegu. Jeśli jeździliście na przełajach po piachu albo znacie życiową maksymę Jeremy’ego Clarksona z Top Gear (SPEED AND POWER!), łatwiej wam będzie przyzwyczaić się do tego, że nie ma szans na spokojne mielenie na niskich przełożeniach, a jedyną metodą jest twardy bieg i stała moc.

 

W końcu cel – schronisko Andrzejówka (prawie na Alasce). Lekko licząc dwie godziny później, niż planowaliśmy, w cudownej śnieżycy, z silnym wiatrem. W końcu jednak przyszedł czas na nagrodę. Po odstaniu swego w kolejce narciarzy (przy Andrzejówce znajduje się stok narciarski), nieustająco wzbudzając sensację u gapiów, grupa rowerzystów straceńców mogła naładować akumulatory. Menu było różnorodne. Dietetyk sportowy zapewne nie pochwaliłby naszych wyborów, ale też nie przypominamy sobie, żeby któryś z etapów Tour de France odbywał się przy -10 stopniach i zacinającym śniegu. Klimat miejsca bez zmian, trochę jak schronisko w Tatrach, trochę jak bar mleczny, czyli klasyczna górska gastronomia z naciskiem na spory tłok – pokłosie możliwości dotarcia samochodem i pobliskiego stoku.

 

 

 

Z Andrzejówki do punktu wyjścia mieliśmy ok. 13-14 kilometrów 

 

Biorąc  pod uwagę wcześniejsze tempo, powrót powinien był nam zająć około tygodnia, trzeba więc było nieco zmodyfikować plany, tak aby droga w końcu zaczęła prowadzić bardziej: a) w dół; b) po twardym. Krótki podjazd do szlaku i dalej przed siebie ubitą prawie-że-nartostradą. To był chyba najlepszy moment całego wypadu. Spróbujcie tylko wyobrazić sobie to uczucie, kiedy na szlaku jesteście tylko wy i uświadamiacie sobie nagle, jak epickie jest to, co robicie. Wokół czysty żywioł – groźne, obce góry, daleko od siedzib ludzkich, śnieżyca, zapadający zmrok, a w środku tego wszystkiego wy na rowerze. To coś zupełnie innego niż jakakolwiek letnia wyprawa, wyścig, szosowa ustawka czy zawody enduro. To kompletne szaleństwo. Pewnie jeszcze niedawno pomyślelibyście, że nie da się tego zrobić z rowerem. A jednak… Trochę jak z tą wyprawą na Marsa, ze świadomością, że dzisiaj, wczoraj, a może nigdy o tej porze roku, w tym miejscu innego rowerzysty nie było. Jest coś wyjątkowego w „dźwięku” ciszy, jaka roztacza się wokół człowieka w środku śnieżycy na górskim szlaku. Trudno opisać, po prostu trzeba przeżyć.

 

 

 

Ciemno, zimno, do domu daleko….

 

Wraz z zapadającym zmrokiem śnieżyca zdecydowanie uległa intensyfikacji, więc do pierwszej ubitej drogi na dnie kotliny dotarliśmy już w mocno abstrakcyjnych warunkach. To, co jeszcze rano było czarnym asfaltem, zamieniło się w kompletnie nieodśnieżoną białą drogę. W zasadzie żaden problem, przynajmniej dopóki nie pomyślicie o perspektywie spotkania za zakrętem lecącego na was bokiem tira… Tutaj jeszcze raz przypomniała się nam święta zasada – na wyprawę z fatbike’ami ZAWSZE zabieraj lampki. Widoczność to podstawa, nie tylko, żeby nie pogubić się na szlaku, ale też żeby bezpiecznie dotrzeć do celu w bardziej cywilizowanych okolicach.

 

 

 

Koniec trasy był już czystą orką

 

Parę kilometrów po zaśnieżonym asfalcie, pod górę, z ciśnieniem w okolicach 0,2-0,3 bara. Wytop łydy murowany. Dodatkowo sytuacja groziła samosądem na osobach jadących na podejrzanie lekko toczących się rowerach z kołami Plus… Kto miał w tej sytuacji fata, jeszcze przez długie tygodnie na myśl o drodze do Głuszycy odczuwał nerwowe mrowienie w udach. Te rowery zdecydowanie wiedzą, jak dać się we znaki rowerzyście.

 

Do celu dotarliśmy więc epicko wręcz wymęczeni, szczęśliwi, zmarznięci, jak po dobrym rowerowym tripie. Tak jest, po dobrym rowerowym tripie w styczniu. Dzięki rozwojowi techniki, nowym możliwościom i odrobinie fantazji to naprawdę JEST możliwe. I za to kochamy faty.
Do następnego razu!

 

 

 

PRZEPIS na tłustą jazdę w kopnym śniegu

 

Nauczeni już doświadczeniem zimowe trasy na fatach sugerujemy planować w następujący sposób:

1. Wyznacz interesujący cię cel.

2. Wyobraź sobie najbardziej absurdalnie powolne tempo docierania do niego, a potem…

3. Dodaj jeszcze godzinę. Z tak zaplanowaną trasą masz pewność, że u celu znajdziesz się mniej niż godzinę później, niż planowałeś 🙂

4. Wyjeżdżasz na 20-kilometrową pętlę skoro świt, zabierz lampki!

5. Pamiętaj, że kolarstwo górskie w śniegu po kolana wymaga nieziemskiej cierpliwości, determinacji i przygotowania na dosłownie wszystko. A i tak nie wszystko uda ci się przewidzieć! 

6. Weź pod uwagę, że tempo jazdy nawet na ubitej nawierzchni jest dość mizerne, zwłaszcza kiedy już spuścimy powietrze z opon na warunki „śnieżne”, co zwykle oznacza jego obniżenie permanentne, bo nikomu nie będzie się chciało przy -10 stopniach próbować dopompowywać baloniastych opon fata za pomocą ręcznej pompki.

7. No, to w drogę!

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Jan Piątkiewicz

Zdjęcia: Michał Kuczyński

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »