Carpatia Divide czyli góry na wskroś

Mimo iż do mety zostało raptem 20 kilometrów, a nogi i całe ciało chcą już skończyć tę męczarnię, teraz nie ma to znaczenia. Nic nie ma znaczenia poza tą chwilą. Opieram 19-kilogramowy, „otobołkowany” rower o słupek z tabliczką, wyciągam z kieszeni ostatnie kawałki kokosowej Studentskiej i zapijam rozgazowaną Kofolą z bidonu. Tylko tu i teraz. Za mną 600 kilometrów przejechanych na wskroś Karpat. Beskid Śląski, Żywiecki, Sądecki, Niski, Tatry, Pieniny i Bieszczady. Setki zjawiskowych widoków, pięknych miejsc i nieuchwytnych chwil. Dla takich chwil zaczęłam kiedyś jeździć na rowerze, dla takich chwil zdecydowałam się wystartować w Carpatia Divide.

 

Carpatia Divide

Po niewątpliwym sukcesie gravelowego ultramaratonu, jakim okazała się Wisła 1200, organizatorzy Olek i Leszek Pachulscy wpadli na genialny pomysł, by reaktywować kultową w środowisku rowerowym Transcarpatię. Mimo początkowych perypetii i niepewności, czy aby wyścig dojdzie do skutku, 16 sierpnia elitarna grupa 157 rowerzystów (w tym reprezentanci Bike) stanęła na rynku w Ustroniu. Do przejechania były 624 kilometry, na których mieliśmy pokonać ponad 16 tysięcy metrów przewyższenia, na wskroś polskiej części łańcucha Karpat, w formule „unsupported”, czyli bez wsparcia z zewnątrz.

 

 

Carpatia Divide

 

 

Beskid Śląski 0-75 km
Próba charakteru

Pierwsze kilometry Carpatii były testem charakteru, tego, czy jesteś godzien doświadczyć kolejnych trudów trasy i dostąpić zaszczytu przejechania jej całej. Dlaczego tak patetycznie? Bo Beskid Śląski jest po prostu specyficzny. Zawsze stromy i kamienisty. W naszym lokalnym rowerowym slangu nawierzchnię większości szlaków Beskidu Śląskiego nazywamy gruboziarnistym szutrem. To najgorszy rodzaj kamieni, po jakich można jeździć. Nie są ani małe, ani duże, są średnie i średnio się po nich jeździ. Gdy do tego dodać bardzo duże wysokości względne szczytów, otrzymamy znakomity przepis na częsty wypych lub sprowadzanie roweru w przypadku mniej zaawansowanych technicznie bikerów. Gdy rano czekaliśmy na start, wiedziałam, że to będzie trudny dzień. Szlaki Beskidu Śląskiego znam dobrze, to tu się wychowałam. Na początku myślałam, że wszystkie góry są takie. Nieprzychylne rowerzystom, wymagające, z kamieniami o brzegach ostrych jak brzytwa. Pewnie dlatego pierwszy fragment trasy prowadzący granicznym szlakiem idącym przez Czantorię i Stożek nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Czego nie można było powiedzieć o innych uczestnikach. Pierwszy wypych na Małą Czantorię czy stromy zjazd z Czantorii Wielkiej większość zapamięta na długo. Beskid Śląski ma też bardziej pozytywną stronę. W zamian za trud i krople potu odwdzięcza się przyjemnymi panoramami. Kto zatrzymał się na chwilę na szczycie Czantorii czy Stożka, albo podczas mozolnego pokonywania stromych płyt na Ochodzitą, i miał jeszcze siłę rozejrzeć się na boki, ten wie, o czym piszę. Pokonanie Beskidu Śląskiego zajęło nam cały dzień, zakończony solidnym akcentem w formie długiego i wymagającego podjazdu pod Wielką Raczę, królową Worka Raczańskiego, kolejnego regionu geograficznego, który mieliśmy przemierzyć następnego dnia wyścigu. Nocleg w schronisku na Wielkiej Raczy okazał się strategicznie dobrym rozwiązaniem, zarówno w kwestii regeneracji, jak i kontaktów międzyludzkich. Zjechało się tam wielu zawodników, a wieczór upłynął w wyjątkowo miłej, mało wyścigowej atmosferze.

 

Carpatia Divide

Beskid Żywiecki 75-180 km
Singiel za singlem

W Atlasie Gór Polskich można przeczytać, że „Beskid Żywiecki to góry, z którymi nie można żartować. Góry są wysokie i wymagają dobrej kondycji i przygotowania fizycznego. Odwdzięczą się za to panoramami, polankami pełnymi słodkich jagód i prawdziwą górską atmosferą”. Ten opis wystarczyłby do streszczenia drugiego dnia wyścigu. Ze schroniska wyjechaliśmy dość późno, chyba podświadomie chcieliśmy jak najbardziej odsunąć od siebie moment zetknięcia ze szlakami Worka Raczańskiego. Tereny są znakomite do jazdy, owszem, jednak nie do jazdy rowerem obarczonym dodatkowym bagażem. Fragment prowadzący szlakiem granicznym z Wielkiej Raczy na Wielką Rycerzową był dla wszystkich startujących kolejną wielką próbą charakteru. Singiel w gęstej zieleni, z licznymi kamieniami, korzeniami i miejscami gdzie nie sposób było wypchnąć rower do góry. Gdy dotarliśmy na Halę Rycerzową, rower sam skręcał w kierunku schroniska i serwowanych tam pierogów z jagodami. My jednak jednogłośnie zadecydowaliśmy, że uciekamy stamtąd jak najszybciej. Mieszkając na Śląsku, w Beskid Żywiecki wybieram się zawsze, gdy chcę pojeździć po naturalnych, nietkniętych ludzkimi rękami, singlowatych ścieżkach. W ostatnich latach polityka leśników trochę psuje sytuację w lesie, na szczęście wciąż można jeszcze znaleźć ukryte perełki. Jedną z nich jest niebieski szlak trawersujący Boraczy Wierch, Halę Lipowską i Rysiankę. Po jego przejechaniu pełni byliśmy „ochów” i „achów”. Niestety, ciałom zaczęło brakować sił. A czekał nas stromy, kamienisty podjazd przez Trzy Kopce i Munczolik na Halę Miziową pod Pilskiem. Tu zaplanowaliśmy obiad w schronisku. Na domiar złego z daleka słychać było ciche pomruki zbliżającej się burzy. Tym razem duchy nam nie sprzyjały. Burza do Masywu Pilska dotarła wyjątkowo szybko, ostatnie 500 metrów podejścia pod Munczolik robiliśmy w ulewnym deszczu, a gdy dotarliśmy na Halę Miziową, jednogłośnie zarządziliśmy szybki zjazd. Wymagający i techniczny szlak do Korbielowa w tych warunkach wyjątkowo się ciągnął. Poprzeczne belki przepustowe czekały na zagapienie i uślizg koła, co chwilę musieliśmy zwalniać niemal do zera. Tego dnia wielu uczestników zostało w Schronisku na Hali Miziowej, wszyscy liczyli na poprawę pogody w dniu następnym i nadrobienie straconych przez pogodę kilometrów.

Jak po każdej burzy wychodzi wreszcie słońce, tak i po każdych trudnościach przychodzi nagroda. Trzeci dzień naszych zmagań z trasą rozpoczął się przyjemnym przejazdem przez kompleks ścieżek Babia Góra Trails z widokiem na Królową Beskidów we własnej osobie. Wreszcie mogliśmy odpocząć od wymagających ciągłego skupienia technicznych szlaków i oddać się czystemu flow na gładkich singlach. Symboliczne pożegnanie z Beskidem Żywieckim zwiastował jedno – wszystko, co najtrudniejsze, było już za nami. Teraz, aż do samego Mucznego, miało być cały czas z górki!

 

 

Carpatia Divide

 

 

Tatry 180-280 km
Giewont w złotej godzinie

Tak naprawdę dalsza trasa nie była oczywiście płaska, ale, powiedzmy sobie, stała się bardziej „jezdna”. Co za tym idzie, więcej uwagi można było przykładać do widoków i przyrody. Na dodatek od około 180. kilometra zaczęły się najwyższe góry na naszej trasie. I mimo że przez same Tatry nie przejeżdżaliśmy, ich obecności nie dało się nie zauważyć. Widoki z Magury Witowskiej czy wzniesień tuż przed Butorowym Wierchem, na które dotarliśmy w złotej godzinie, przyprawiały o zawrót głowy. Dla tych widoków warto było na chwilę się zatrzymać, podumać i zrobić kilka zdęć. Co więcej, w naszym przypadku ryzykować sytuację, że ostatni techniczny, pełen mokrych i śliskich korzeni, zjazd do Kościeliska będziemy robić po ciemku. Zdecydowanie było warto.

 

 

Carpatia Divide

 

 

Pieniny i Beskid Sądecki 280-400 km

Hej, tam na halach!

 

Trzy Korony, pijalnie wód leczniczych, spływ Dunajcem i wesołe miasteczko na szczycie górującej  nad Szczawnicą Palenicy. Na szczęście to tylko jedna strona, z jakiej poznać można Pieniny. Druga jest zdecydowanie łagodniejsza, spokojniejsza i można ją odnaleźć bardziej na wschodzie, w Małych Pieninach. Przez ten rejon przejeżdżałam już niestety sama. Grzegorz musiał odpuścić dalszą jazdę z powodu problemów z kolanem. Cisza i spokój Małych Pienin nawet pasował mi do samotności. Byłam tylko ja i bezkresne łąki hal. Gdy późnym popołudniem dotarłam do Schroniska pod Durbaszką, by przedłużyć czas spędzony w tym miejscu, postanowiłam zatrzymać się w nim na nocleg.

 

Zaraz za Pieninami track wyścigu prowadził w Beskid Sądecki, chyba najmniej znany mi rejon górski w Polsce. Jakoś szczególnie nie zapamiętałam niczego z tych terenów. W głowie został zjazd na QOMa z Eliaszówki i mozolna wspinaczka po Paśmie Jaworzyny Krynickiej. Poza tym Krynica-Zdrój. Głośna i pełna samochodów jak każda popularna miejscowość wypoczynkowa. Uciekłam stamtąd szybko. Na szczęście za Krynicą zaczynał się inny świat.

 

 

Carpatia Divide

 

 

Beskid Niski 400-500 km

Cisza historii na Łemkowszczyźnie

 

W Beskidzie Niskim słychać i widać historię. Rejon ten w wyniku wysiedleń opustoszał po wojnie i tak zostało do dziś. Mało miasteczek, mało zabudowań, mało ludzi. Dużo spokoju, natury i łagodnych dla nóg strudzonego rowerzysty wzniesień. Kiedyś tereny te licznie zamieszkiwali Łemkowie, w cerkwiach odprawiane były nabożeństwa. Dziś tylko przydrożne krzyże przypominają o granicach nieistniejących wsi. Tu czas biegnie inaczej. Przekonałam się o tym, zatrzymując w jednym z wiejskich sklepików. Akurat mijał mnie Michał, jeden z uczestników, z którym umówiłam się, że razem znajdziemy nocleg w którejś z następnych wsi. Nie wiem, dlaczego mnie nie zauważył, pędząc dalej dziurawym asfaltem. Wybiegłam ze sklepu i wołam, niestety szum wiatru we włosach Michała nie pozwolił mu mnie usłyszeć. Tymczasem panie ze sklepu, niczym niewzruszone, sumiennie odliczały kiełbasy kupowane przez sąsiadkę i ładowały butelki piwa. Nawet nie zaryzykowałam, by w tym wszystkim poprosić szybko o butelkę wody, na którą miałam już odliczone pieniądze. Panie tylko uśmiechały się pod nosem: „Oj, Michał, Michał, nie zaczekał na panią…”. Dla tych ludzi czas ma zupełnie inny wymiar. Michała na szczęście dogoniłam, razem przejechaliśmy Magurski Park Narodowy i znaleźliśmy nocleg w jednym z nielicznych tu miasteczek. A w Beskid Niski na pewno jeszcze wrócę.

 

 

Carpatia Divide

 

 

Bieszczady 500-620 km

Tańczący z niedźwiedziami

 

Szóstego i siódmego dnia przejeżdżaliśmy przez długo wyczekiwane Bieszczady. Od początku było tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Najpierw pojawiły się bieszczadzkie błota, zaraz potem informacje o niebezpieczeństwie spotkania z niedźwiedziem. Z błotem poradziliśmy sobie dość dobrze. Od kilku dni nie padało, więc i konsystencja mazi była dość przyjazna dla naszych opon. Z niedźwiedziami natomiast mieliśmy kontakt głównie pośredni, w postaci spotykanych na szlaku między Komańczą a Cisną wielkich kup. Tak naprawdę do końca nie rozwikłaliśmy zagadki, czy owe kupy należały do niedźwiedzi, czy do równie licznie występujących tam żubrów. Ani jednego, ani drugiego na szczęście nie spotkaliśmy. Czego niestety nie mogą powiedzieć wszyscy startujący w Carpatii uczestnicy. Po dojeździe na metę grupka chłopaków, dzieląc się wrażeniami, opowiedziała o swoich nocnych przygodach z misiami. Jak to już po zmroku, w ciemnym lesie, usłyszeli pomruki niedźwiedzi i by dać miśkom o sobie znać, przez godzinę, na okrągło, donośnie śpiewali jedyną znaną im zwrotkę „Hej, Sokoły”.

Na Dwernik Kamień, ostatnie bieszczadzkie większe wzniesienie na trasie, dotarłam bez tego typu przygód. Za to z głową pełną wspomnień szlaków, widoków i niezapomnianych momentów. Zatrzymałam się na chwilę, a gdy się ocknęłam, po czekoladzie i kofoli nie było już śladu. Na ostatnie 20 kilometrów była to wystarczająca ilość kalorii, którą mój organizm ostatnimi siłami zamienił w energię.
Do Mucznego, gdzie znajdowała się meta Carpatia Divide, dotarłam po godzinie. Okazało się, że z czasem 146 godzin i 13 minut dojechałam do mety jako pierwsza kobieta. Cieszy mnie to, czasem miło jest być w czymś najlepszym, ale najważniejsze w tej siedmiodniowej przygodzie było jeszcze lepsze poznanie gór, przyrody i przede wszystkim siebie.
—————————————————————-

 

Carpatia Divide

 

Tekst: Aleksander Pachulski
Pełnej relacji Olka Pachulskiego z Carpatii Divide szukajcie na magazynbike.pl tutaj

„Ruszamy powoli, prawdziwe ściganie ma się dopiero zacząć. Tempo, jak zwykle na tego typu imprezach, jest zdecydowanie wyższe, niż nakazywałby zdrowy rozsądek, ale trzeba korzystać, póki nogi świeże”

„Jest na trasie Carpatii gdzie popsuć i rower, i siebie, dlatego zdecydowałem się zjeżdżać możliwie najostrożniej, by nie marnować czasu na naprawy roweru”

Zjadam mniej więcej tonę arbuza i kilka bananów, leję do plecaka wodę z sokiem z czarnego bzu i dla poprawy nastroju wypijam kieliszek nalewki. Nie wiem, czy to za sprawą nalewki, czy uzupełnienia płynów, ale zaczyna mi się jechać lepiej.

Doganiam Zbyszka. Porównujemy sprzęt i plany. Jeżeli chodzi o to pierwsze, jest bardzo różnie. Ja jadę na dziewięcioipółkilogramowym hardtailu, on na piętnastokilowej endurówce.

Przez Podhale mknie się szybko, tylko w kilku miejscach trzeba lawirować wokół błotnych kolein. Nie trać czasu, nie trać czasu… Powtarzam sobie, mijając kolejny napis Retauracja. I nagle widzę ten jeden, podświadomie wypatrywany, PIZZA. Zatrzymuję się, na szybkości chwytam kartę, zaglądam innym gościom do talerzy, oceniając wielkość porcji, i przystępuję do składania zamówienia. Zamawiam makaron aioli, gnocchi i pizzę. „Proszę przynosić wszystko po kolei. Albo naraz. Wszystko mi jedno. A potem poproszę podwójne espresso. „Zmieści Pan to wszystko?” – pyta kelner. „Proszę się nie martwić”. Zmieściłem.

Wschód słońca w Pieninach jest powalający. Gęste chmury w dolinie i wystające z nich szczyty. Niebo skąpane tysiącami odcieni różu i czerwieni. Jest tak ładnie, że na chwilę zapominam, że mam tu robotę do wykonania, i przez kilka minut podziwiam widoki. W ściganiu ultra właśnie w takich momentach przypominasz sobie, dlaczego po raz kolejny zdecydowałeś się na start. Dlaczego znowu wydajesz worek pieniędzy, narażając przy tym zdrowie, żeby ganiać się z podobnymi do siebie wariatami wzdłuż czy w poprzek jakiegoś kraju, w wyścigu bez nagród i pucharów. Właściwą nagrodą są te samotne chwile na szlaku, których nie utrwali nawet najlepszy aparat.   

W Żabce w Krynicy uzupełniam zapasy do pełna, piję dwa podwójne espresso i kilka smoothie. Pierwszy raz w pełni wykorzystuję przestrzeń ładunkową mojego uszytego na wymiar framepacka od Crosso. Poza narzędziami, dętką, pompką, spodniami przeciwdeszczowymi i kurtką oraz ciepłymi rękawiczkami mieszczę tam jeszcze dwie kanapki, banana i paczkę czipsów. Za kilka podjazdów zacznie się Beskid Niski, a tam naprawdę nie ma nic poza naturą.

W trakcie podjazdu na przełęcz Żebrak zaczyna dopadać mnie sen. Po kolei przerabiam wszystkie swoje ulubione metody: śpiewam, recytuję wiersze, odgrywam dialogi z filmów. Nic nie działa.

Na przełęczy jest wiata, obok której nie mogłem przejść obojętnie. Wyciągam swój ultrawygodny system do spania, na który składa się bivvy z folii NRC, kurtka CUMULUS Climalite oraz wodoodporne spodnie.

W Cisnej podejmuję w końcu decyzję, że to już czas, już dłużej tego odwlekać nie mogę. Pora wsiąść na rollercoaster spadków i wzlotów energii i nastroju zwany Coca Colą i czekotubką. Kupuję cały litr.

Informacje o autorze

Autor tekstu: Dorota Juranek

Zdjęcia: Dorota Juranek, Grzegorz Radziwonowski, Artur Mazur

2 KOMENTARZE

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Carpatia Divide – czyli góry na wskroś […]

trackback

[…] Carpatia Divide – czyli góry na wskroś […]

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »