Z jednej strony kompleks Enduro Trails z Szyndzielnią i Kozią Górką, z drugiej Wilcze Ścieżki na zboczach masywu Magurki, a zaraz obok straceńskie single kopane przez tubylców. Boxery, Looper, Roxy, Twixter, Czarownica. No, właśnie. Czy zjeżdżając bielską Czarownicą, ścieżką trawersującą stoki w rejonach Magurki Wilkowickiej, zastanawialiście się kiedyś, skąd jej nazwa? Chyba tylko miejscowi wiedzą, że nie jest przypadkowa i wiąże się z nietypową formacją skalną znajdująca się w okolicy Hucisk oraz pewną legendą.
WILKOWICKA LEGENDA
Jak podaje Kronika Jana Halamy z Bystrej: „W 1890 roku ludzie opowiadali, że jeden żebrak wieczorem szedł do Wilkowic przez las, zabłądził, a nagle patrzy – światło się świeci. Myślał, że to w jakimś domu jeszcze nie śpią, podszedł bliżej, a to na skale ognisko się pali, a przy nim dwie kobiety bardzo stare oraz stary chłop z długą brodą jakieś głośne zaklęcia wymawiali. Jak żebrak zobaczył takie okropne zjawy, niepodobne do ludzi, to tak uciekał i przewracał się, że jak przybiegł do karczmy, to się go wszyscy zlękli. Opowiedział w karczmie o tym zdarzeniu, ale ludzie mówili, że to jakiś pomyleniec, chociaż przysięgał, że to wszystko prawda, bo zjawy widział na własne oczy. W dawnych czasach ludzie omijali to miejsce, gdyż według ludowych podań owa skała była kryjówką dla zbójnika Wojciecha Buloka ze Spytkowic i jego dwóch pomocnic, znachorek, wspólnie okradających miejscowy kościół. Skarby ukryli w pobliżu skały. Zbójnika schwytano i stracono w straszliwych torturach, natomiast kobietom w niewyjaśniony sposób udało się zbiec. Miejscowi mówili, że tylko czarownice znikają jak duchy.”
KOCIOŁ BIMBRU
Zakochani w regionie i dbający na co dzień o jego rozwój organizatorzy zawodów, Ola i Rafał Nyczowie, postanowili pokazać, że Bielsko to nie tylko ciupanie technicznymi singlami góra‑dół i hamburger w Bike Barze, ale ogrom przepięknych i widokowych szlaków, schroniska z bogatą historią i miejsca magiczne, z którymi związane są liczne podania. A poza pysznymi burgerami warto też spróbować kotleta w Schronisku na Błatniej i ciast z Cukierni Dobrej (pyszne serniczki z pakietów startowych).
DZIEŃ PIERWSZY
63 km, 1973 m przewyższenia
Ośrodek Harcerski Wilczysko, mały parking z tablicą Wilcze Ścieżki, zaraz obok zaczyna się najmniej ulubiony przeze mnie podjazd w Beskidach. Asfaltowa wstążka wije się na długości raptem 3,5 kilometra, ale średnie 12% nachylenie, miejscami dochodzące do 20%, potrafi zniszczyć człowieka już na wstępie. Nie wiem, dlaczego tak bardzo nie lubię tego podjazdu. Może za dobrze go znam? Wiem, że chwilowe wypłaszczenia są ułudą, bo zaraz po nich przychodzi strzał obuchem w głowę i nagle nogi nie chcą kręcić. Na szczęście Rafał Nycz (szef szefów w Bimber Bike) podczas oficjalnego otwarcia zawodów zasugerował, że wjazd na Magurkę w pierwszej kolejności nie jest najlepszym pomysłem na optymalne poprowadzenie trasy.
Co więcej, oświadczył pewnie, że zaliczenie wszystkich punktów kontrolnych raczej nikomu nie powinno się udać. Zaraz po tym nastąpił wystrzał z szampana startowego ekipy Bravo Bike i szybkie rozdanie kart z mapą rozgrywki. Na widok mapy w głowie pojawiła mi się pustka. Po chwili ustępując miejsca chaosowi. Na szczęście w końcu jasność myślenia powróciła. Wymieniłyśmy z Anią kilka uwag, dochodząc do wniosku, że faktycznie podjazd na Magurkę na razie odpuszczamy, ale za nic nie odpuścimy zebrania dzisiaj wszystkich możliwych punktów!
STRACONKA
Według legend Straconka swoją nazwę bierze od miejsca straceń zbrodniarzy. Źródła historyczne podają, że w 1706 stracono tam zbójnika Jana Górę. Najprawdopodobniej z tych powodów w pieczęci starostwa przez długi czas widniała trupia czaszka z dwoma piszczelami. Gdy po zdobyciu pierwszego punktu kontrolnego w okolicy Łysej Góry udałyśmy się do Karczmy w Straconce w poszukiwaniu pierwszej wiedźmy, trochę się zdziwiłyśmy, zastając tam pięknej urody dziewczę. Jeszcze większe było nasze zdziwienie, gdy dowiedziałyśmy się, że jesteśmy jednymi z pierwszych zawodników w tym miejscu. Nie tracąc jednak czujności i znając podstępność Beskidzkich Wiedźm, szybko załatwiłyśmy co trzeba i obrałyśmy kolejny cel, jakim była ambona widokowa na czerwonym szlaku pod Gaikami. Tu dzięki analizie mapy i ścieżek alternatywnych udało nam się zaoszczędzić kilka metrów przewyższenia. Dalszy plan wydawał się być prosty. Czerwony szlak prowadzący bezpośrednio na Hrobaczą Łąkę.
BESKID NIE TAKI MAŁY
Na Hrobaczej Łące czekała na nas Wiedźma Trzecia. Trochę zdziwiła się, gdy nas zobaczyła, bo przyjechałyśmy do niej jako pierwsze. Niestety po chwili to my się zdziwiłyśmy, bo wiedźma zażądała od nas trzech punktów kontrolnych, a my miałyśmy tylko dwa. Pomińmy milczeniem powody zaistniałej sytuacji. Jedynym sposobem na zebranie potrzebnego punktu był zjazd do Międzybrodzia, by stamtąd wrócić z powrotem na Hrobaczą.
Śledziliście kiedyś ranking podjazdów na genetyk.pl? Stare czasy to były, ale kto pamięta, ten wie, że Hrobacza Łąka należała do grupy podjazdowych klasyków ze względu na poziom nastromienia i wartość łapanego przewyższenia w przeliczeniu na kilometr. W 35‑stopniowym upale ten podjazd okazał się dość traumatycznym przeżyciem. Mina wiedźmy, która nie spodziewała się, że tu wrócimy, bezcenna! Oficjalne gratulacje miejscowej redakcji Bravo Bike uratowały nasze morale.
LEGENDA O DIABLIM KAMIENIU
Punkty oznaczone jako E i C zaliczyłyśmy, będąc chyba jeszcze w lekkim oszołomieniu. Z punktem F miejscowe diabły zrobiły nam chyba jakiegoś psikusa, bo minęłyśmy go i musiałyśmy nadrabiać dobry kilometr pod górę. Nie ma jednak tego złego. Korzystając z możliwości odpoczynku, wyszukałam legendę o tym miejscu.
„W dawnych czasach Diabły budowały Diabelski Młyn na pobliskim szczycie Skrzycznego i znosiły kamienie z okolicznych gór. Mogły latać tylko nocą, zatem gdy słońce zaszło za górami, wzięły się ostro do roboty. Jeden z diabłów był bardzo pewny siebie i przechwalał się cały czas swoim kamratom, że uniesie w powietrzu każdy kamień. Był nie tylko zarozumiały, ale i bardzo leniwy. Często wylegiwał się na pobliskich szczytach gór i ucinał sobie drzemkę. Owej nocy, gdy inne diabły znosiły kamienie ze Skrzycznego, leniwemu diabłu mocno się zaspało. Kiedy przebudził się z końcem nocy, porwał w pośpiechu wielki głaz i poleciał z nim w kierunku Skrzycznego, trzymając go na jednym palcu. Przelatując nad zboczem Czupla, usłyszał poranne pianie koguta i wokół zaczęło świtać. Przerażony diabeł z nadejściem świtu utracił swe szatańskie moce, upuścił skałę, a sam czmychnął czym prędzej do jednej z ciemnych jaskiń na zboczu, kryjąc się przed zabójczym słońcem. Diabelski Młyn na Skrzycznem nie został zbudowany, a kamień w okolicy Przysłopu tkwi do dzisiaj”.
SKAŁA CZAROWNIC
Na Skałę Czarownic (punkt D) wjechałyśmy po cichu, rozglądając się uważnie. Niestety chyba poprzedni zawodnicy wystraszyli stacjonujące tu wiedźmy. Zjadłyśmy szybko ostatni kawałek sernika, przygotowując się do ostatniego wyzwania tego dnia, podjazdu na Magurkę (tam umiejscowiona była meta zawodów). Nie pamiętam, jak tam wjechałam. Pamiętam za to, że po całym dniu pełnym wrażeń pierwszy raz zamiast naturalnym singlem zjechałam z Magurki asfaltem. Kurtyna.
DZIEŃ DRUGI
53 km, 1980 m przewyższenia
Drugi dzień „pędzenia” w Beskidach rozpoczynamy wspólnym śniadaniem w Hotelu pod Dembowcem. Pomysł znakomity. Poza tym wszystko wygląda bardzo podobnie – spore pakunki startowe z drugim śniadaniem, mowa powitalna Oli i Rafała, rozdanie kart, mapek i znów czas na chwilę się zatrzymuje, znów w głowie chwilowa pustka. Niby znajome tereny, a jednak, patrząc na mapę, nie mam pojęcia, jak to ugryźć, w jakiej kolejności jechać, gdzie będzie wypych, a gdzie jazda w siodle. Mamy tylko jedno założenie, by nie zrobić takiej wtopy, jak z Hrobaczą. W nogach czuć wczorajsze kilometry, upał miał niby zelżeć, ale chyba się nie zapowiada.
KRAINA STRASZNEGO PCHANIA
Nie wiem, dlaczego na oficjalnych mapach ten rejon nie ma swojej nazwy. Nazwa „bimbrowa”, czyli Kraina Strasznego Pchania, jest niezwykle adekwatna do sytuacji. Północne zbocza Stołowa i Błatniej są tak strome, że nie bez przyczyny nie przebiega tamtędy żaden szlak, a tylko kilka dróg zwózkowych. Niestety, jak na złość, najbardziej pasuje nam, by właśnie tamtędy dotrzeć na Błatnią. Po zdobyciu punktu przy Krzywej Chacie oraz na pętli nad zaporą ryzykujemy więc eksplorację tych terenów. Po godzinnym wypychu witamy się z drugą wiedźmą. Nawet nie było tak źle.
HARCERSKI KLASYK I BURZA
Za odwagę, ryzyko i wytrwałość otrzymujemy w nagrodę pyszny zjazd, enduro klasyk, szlakiem Harcerskim. Wąski singiel pełen korzeni i kamieni, trawersujący Mały Cisowy i Czupel. Na nim zdobywamy przy okazji jeden z punktów kontrolnych, lecz w przeciwieństwie do większości zawodników nie wypychamy rowerów z powrotem na Błatnią, a oddajemy się flow do samego końca.
Pomysł zjechania całego szlaku Harcerskiego okazał się trafiony nie tylko z racji wyjątkowych doznań zjazdowych, ale i burzy, która złapała nas po zjechaniu do Jaworza. Na przystanku autobusowym zorganizowałyśmy sobie piknik z pysznościami, które otrzymałyśmy w pakietach startowych. BUŁKA BEZ SERA, za to z salami, oraz CZEKOLADOWE ROGALIKI. Mniam.
KRAJOZNAWSTWO
Drugi dzień zawodów nie jest już niestety taki magiczny. Zamiast czarcich wątków mamy wycieczkę krajoznawczą, podczas której poznajemy źródła rzeki Białej (punkt E), Wodospady na Harcerskim szlaku (punkt F) i na rzece Białej (punkt G), zdobywamy szczyt Koziej Górki i ruiny pomnika zasłużonego burmistrza Bielska Karla Stefana (punkt B). Przy okazji zaliczamy też kilka konkretnych zjazdów: Harcerski, techniczny zielony szlak z Klimczoka i krętą Rock’n’rollę. Jedynie z Koziej, wstyd się przyznać, postanawiamy zjechać szutrem. Jedynym naszym wytłumaczeniem jest szybko uciekający czas i konieczność zmieszczenia się w limicie. Na szczycie Szyndzielni można być najpóźniej o 17:00, a my pięciokilometrowy podjazd, jak wisienkę na torcie, zostawiamy sobie na koniec.
KOCIOŁ NA DUSZONKI
Gdy docieramy do budynku górnej stacji kolei na Szyndzielnię, poziom zmęczenia sięga zenitu. Oddajemy karty, porywamy kiełbasy z ogniska, zapijając szampanem, by po chwili otrzymać jeszcze kawałek pysznego, bimbrowego, bezalkoholowego tortu. Do samego końca nie wiadomo, kto wygrał, jak poskładały się wszystkie punkciki, kto zebrał ich najwięcej. Ale nie to było dla nas najważniejsze. Liczyła się satysfakcja z super spędzonego czasu, dwóch dni dobrego jeżdżenia po górach w miejscach, do których samemu najprawdopodobniej nigdy by się nie dotarło, poznania historii, których nigdy by się samemu nie poznało.
- • •
No dobra, pochwalę się na koniec. Ostatecznie okazało się, że zdobyłam największą liczbę punktów. Zaraz za mną była Ania z dwoma punktami straty (nawet nie wiem, jak to się stało). Teraz tylko pytanie, kiedy spotykamy się na te duszonki.
Dowiedz się więcej na: bimber.bike
Przeczytaj również:
Góra Św. Anny – góra, ktora zatrzymuje chmury
Miara mocy hamowania – test hamulców hydraulicznych