Carpatia Divide w relacji Olka Pachulskiego

Olek Pachulski we własnej osobie

 

Carpatia Divide Dzień pierwszy 

 

 

Już na pierwszym zjeździe odkrywam, że karta pamięci w moim Garminie wysuwa się na wybojach, zostawiając mnie bez mapy i śladu. Mimo że odcinek do Zakopanego mógłbym przejechać najprawdopodobniej z głowy, to jednak decyduję się zatrzymać i spróbować naprawić zaistniały problem. Tracę kilka pozycji, ale za bardzo nic sobie z tego nie robię, zajadam orzechy i jadę swoje.

Przed startem tyle razy słyszałem słowo „etapówka”, że jestem pewny, że większość uczestników będzie smacznie spała w łóżkach i śpiworach, czekając na śniadanie, kiedy ja będę po raz kolejny wykorzystywać swoje doświadczenia zebrane na imprezach techno ;). W międzyczasie karta pamięci znowu postanawia się wysunąć. Jest to tym bardziej dziwne, że zjeżdżam (zgodnie z planem) możliwie jak najdelikatniej. 

 

Jest na trasie Carpatii gdzie popsuć i rower, i siebie, dlatego zdecydowałem się jednak zjeżdżać możliwie najostrożniej, by nie marnować czasu na naprawy roweru. 

 

Na punkt zorganizowany przez Grzesia Liszkę około 50. km wjeżdżam bez wody i dziwnie zmęczony. Zjadam mniej więcej tonę arbuza i kilka bananów, leję do plecaka wodę z sokiem z czarnego bzu (którego posmak będzie mi towarzyszył już do mety) i dla poprawy nastroju wypijam kieliszek nalewki. Nie wiem, czy to za sprawą nalewki, czy uzupełnienia płynów ale zaczyna mi się jechać lepiej. W okolicy Rycerki doganiam Zbyszka Wiktora, z którym miałem przyjemność jechać trochę na pierwszej edycji Wisły. Porównujemy sprzęt i plany. Jeżeli chodzi o to pierwsze, to jest bardzo różnie… Ja jadę na dziewięcioipółkilogramowym hardtailu, on na piętnastokilowej endurówce. 

 

Pod Raczę wjeżdżamy razem i właściwie cały Worek się tasujemy. On zostawia mnie na zjazdach, ja go doganiam na podjazdach i wypychach. Pierwszy postój zgodnie z planem urządzam w Soblówce. Szybkie frytki, Radler, dolewam wodę i lecimy dalej. Lampy odpalam na początku trawersu Rysianki. Korzystam z zestawu Convoy S2 na kierownicy + Petzl Nao na kasku. Z tym zestawem w nocy czuję się naprawdę pewnie i w dodatku jest on bardzo wydajny.

W schronisku na hali Miziowej jestem chwilę przed północą. Ostatnie dwie godziny były tak okropne, że decyduję się zatrzymać na dłuższą przerwę i mały reset. Biorę łóżko z pościelą w zbiorówce, myję nogi i napęd z błota, i o wpół do pierwszej już smacznie śpię.

 

 

 

Podjazd pod Ochodzitą – jedzie Mamba on Bike – jej relację znajdziecie tutaj

 

Carpatia Divide Dzień drugi 

 

Budzik dzwoni o 1:45. Wielu może się wydać niemożliwe to, co teraz napiszę, ale czuję się jak nowo narodzony. Zjadam daktylowego batona i poprawiam kofeinowym żelem (śniadanie mistrzów). Ruszam w dół. Zbyszek ma podobny plan. Nie czekam na niego, i tak wyprzedzi mnie na zjeździe. 

Kawałek za Korbielowem znowu jedziemy razem, ale na początku podjazdu został gdzieś w tyle. Zjazd Tabakowym na Babia Góra Trails zaczynam jeszcze z lampą, w połowie już zaczyna świtać. Niestety toalety, w których planowałem uzupełnić wodę, są zamknięte. Trudno, mam jeszcze zapas, na Krowiarki wjeżdżam stosunkowo szybko przy akompaniamencie muzyki, a na dole zjazdu trafiam na otwarty sklep. Zjadam dwa pączki, uzupełniam wodę i kupuję garść cukierków z galaretką.

Przez Podhale mknie się szybko, tylko w kilku miejscach trzeba lawirować wokół błotnych kolein. W głowie mam już tylko kawę, która czeka na mnie na BP przy rondzie w Kuźnicach. Jeszcze tylko Magura, która nie chce się skończyć, i ostrożnie z Butorowego Wierchu.

„Nie trać czasu, nie trać czasu…” – powtarzam sobie, mijając kolejny napis RESTAURACJA. I nagle widzę ten jeden, podświadomie wypatrywany… PIZZA! Dobra, zatrzymuję się, na szybkości chwytam kartę, zaglądam innym gościom do talerzy, oceniając wielkość porcji i przystępuję do 

składania zamówienia niczym Pan Walden w „Obsługiwałem Angielskiego Króla”. 

 

 

Zamawiam makaron aioli, gnocchi i pizzę.  

– Proszę przynosić wszystko po kolei, albo naraz, wszystko mi jedno. A po wszystkim poproszę podwójne espresso.  

– Zmieści Pan to wszystko? – standardowo zapytał kelner.  

– Proszę się nie martwić – zapewniłem.  

 

 

Zmieściłem. Do tego małe piwo, colę i lemoniadę. Kiedy płacę rachunek, do restauracji wjeżdża czapka numer 40, Tomek Sodowski. Wymieniamy uprzejmości i spostrzeżenia dotyczące trasy. Tomek twierdzi, że jest wykończony i idzie spać w Bukowinie. Lekko ociężały, ale z dobrym humorem ruszam.  Mijam jeszcze Zbyszka Wiktora, który musi kupić nowe siodełko – ostra jazda zbiera swoje żniwo.  

 

Jeszcze tylko przebić się przez tłumy pod Wielką Krokwią, uzupełnić wodę, objazd remontu ronda i w górę na Głodówkę. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy roztargnienie, ale mylę skręt z Głodówki i muszę cofać się pod górę jakieś 2 kilometry. Chwilę później spotykam Tomka. Długo jedziemy razem. Nie szczędzi słów krytyki wobec twórcy trasy wszędzie tam, gdzie nogi już nie pozwalają jechać. Ja też 🙂

Od Kacwina tylko czekamy, aż zacznie nam się lać na łeb. Zaczyna w „najlepszym” do tego momencie – kiedy próbujemy przebić się przez krzaki, aby dostać się na Lehnickie ścieżki. Chwilę później dzwoni „Ojciec Dyrektor”. Mówi, że jest problem ze śladem, a dokładniej ze ścinką, która zamieniła drogę w piekło i naprowadza nas na siebie. Po kilku minutach przekleństw widzimy słabe światło latarki i w strugach deszczu docieramy na początek singla. Pyta o nasze plany. Według mojej wiedzy we wsi na dole powinna być czynna restauracja i mam zamiar w niej coś zjeść. Oni też mają taki plan. Świetnie, już widzę te komentarze na fejsie odnośnie naszego “przypadkowego” spotkania. Piję kofolę i zjadam hranolky. Doładowując w tym czasie baterie czołówki. 

 

 

Przełomy Dunajca nawet w nocy robią wrażenie, szczególnie kiedy mój Petzl NAO przechodzi w tryb halogen. Szybko oceniam odległość do schroniska pod Durbaszką i pocieszam Tomka, że o północy będziemy na miejscu. Nie pomyliłem się w obliczeniach i 23:59 mokrzy i uwaleni błotem z impetem wkraczamy do schroniska. Szybko wyskakuję z zabłoconych ciuchów i pod prysznicem myję nogi. Znajduję gdzieś jakiś porzucony koc i moszczę sobie legowisko. O 3:00 planuję ruszać, Tomek zostaje na śniadanie. 

 

 

 

 

Podjazd – dla wielu podejście – w stronę Wielkiej Raczy

 

Carpatia Divide Dzień trzeci 

 

Niestety, libacja w schronisku rozkręca się o 1:30, a swoje apogeum ma na chwile przed 3:00. Cały postój zajmuje mi prawie 4 godziny, a śpię może 45 minut. Szkoda, bo wiem, że w tej sytuacji następnej nocy pewnie też będę musiał się położyć, co tym bardziej oddala mnie od odrobienia strat pierwszego dnia. Baton z daktyli, żel z kofeiną o smaku espresso i ruszam. W drzwiach spotykam Zbyszka. Nie jest z byt rozmowny co, zważywszy na jego nocną przeprawę, wcale mnie nie dziwi. Jest zaskakująco ciepło, więc jeszcze zanim ruszę, ściągam wodoodporne spodnie i kurtkę. Pierwsza godzina jazdy po takim postoju zawsze jest ciężka. 

 

Brak kawy z ekspresu rekompensuje mi bliskie spotkanie z owczarkami, które niczym wataha wilków otaczają mnie z dwóch stron i zmuszają do zjechania w dół stoku. Niewiele myśląc, zaczynam wracać tam, skąd zjechałem. A owczarki już tam na mnie czekają. Tym razem adrenalina zrobiła swoje, więc podnoszę rękę w górę i krzyczę to słowo na literę s…, którego się używa w takiej sytuacji. Ku mojemu zaskoczeniu ta metoda okazuje się skuteczna. Psy postanawiają dać mi spokój, a ja mogę kontynuować wyścig.  

 

 

Wschód słońca w Pieninach jest powalający. Gęste chmury w dolinie i wystające z nich szczyty. Niebo skąpane tysiącami odcieni różu i czerwieni. Jest tak ładnie, że na chwilę zapominam, że mam tu robotę do wykonania i przez kilka minut podziwiam widoki. W ściganiu ultra właśnie w takich momentach przypominasz sobie, dlaczego po raz kolejny zdecydowałeś się na start. Dlaczego znowu wydajesz worek pieniędzy, narażając przy tym zdrowie, żeby ganiać się z podobnymi do siebie wariatami wzdłuż czy w poprzek jakiegoś kraju w wyścigu bez nagród i pucharów. Właściwą nagrodą są te samotne chwile na szlaku, których nie utrwali nawet najlepszy aparat. 

 

 

Nurkuję w chmury w dół do Piwnicznej. Biorę łyka cudotwórczej wody z Pijalni, która smakuje jak śmierć, i rozpoczynam brutalny podjazd na halę Pisaną.  W schronisku Łabowiec jem jajecznicę z 8 jajek i dwa 7days’y. Wypijam Radlera i uzupełniam wodę. Próbuję jeszcze doładować czołówkę i telefon, o czym zapomniałem pod Durbaszką (szkolny błąd).

Po drodze do Krynicy zaczepiam spotkanych leśniczych i pytam, czy mają przypadkiem WD40. Mają. Szybko spryskuję cały napęd. Miałem oczywiście ze sobą małą buteleczkę smaru, ale powoli się kończył, a ja miałem przed sobą jeszcze jakieś 200 km.

 

Właściwie w oka mgnieniu jestem na Jaworzynie. W Żabce w Krynicy uzupełniam zapasy do pełna, piję dwa podwójne espresso i kilka smoothie. Pierwszy raz w pełni wykorzystuję przestrzeń ładunkową mojego uszytego na wymiar framepacka od Crosso. Poza narzędziami, dętką, pompką, spodniami przeciwdeszczowymi i kurtką oraz ciepłymi rękawiczkami mieszczę tam jeszcze dwie kanapki, banana i paczkę czipsów. Za kilka podjazdów zacznie się Beskid Niski, a tam naprawdę nie ma nic poza naturą. Najbliższe kilka godzin spędzam na słuchaniu podcastów.  

 

W Krempnej kupuję frytki, jedne jem na miejscu, a drugie pakuję do toptanka. Dosyć niefortunnie mieszają się w nim z żelkami, tworząc bardzo ciekawe uzupełnienie diety. Zatrzymuje się na BP w Barwinku na 15 minut podładować baterie i wypić kawę. Pierwszy raz podczas wyścigu sprawdzam trackcoursa, jest nieźle, ale walka o podium wydaje się stracona.  Ruszam z przekonaniem, że nawet jeżeli podium jest już poza zasięgiem, to spróbuje trochę krwi rywalom napsuć 😉 

 

Pagórki pogranicza idą jak krew z nosa i zaliczam tam pierwszy kryzys. Niewiele sobie robiąc ze znaków “UWAGA NIEDŹWIEDZIE”, urządzam 10-minutowy piknik. W trakcie podjazdu na przełęcz Żebrak zaczyna dopadać mnie sen. Po kolei przerabiam wszystkie swoje ulubione metody: śpiewam, recytuję wiersze, odgrywam dialogi z filmów. Nic nie działa. Na domiar złego za każdym razem, kiedy chcę już zejść z roweru i wejść w las, pojawia się tablica informująca, że może się to skończyć spotkaniem z niedźwiedziem. Na przełęczy jest wiata, obok której nie mogłem przejść obojętnie. Wyciągam swój ULTRAwygodny system do spania, na który składa się Bivvy z foli NRC, kurtka CUMULUS Climalite oraz wodoodporne spodnie. Timer w telefonie ustawiam na 45 minut.

 

 

 

Widok o poranku z Wielkiej Raczy

 

Carpatia Divide Dzień czwarty 

 

Jest dobrze, świeżości w nogach jak nie było, tak i nie będzie. Ale około 7:00 po najbardziej stromym na całej trasie zjeździe melduję się w bacówce pod Honem, gdzie na szybkości zjadam jajecznicę. 

 

W Cisnej podejmuję w końcu decyzję, że to już czas, już dłużej tego odwlekać nie mogę. Pora wsiąść na rollercoaster spadków i wzlotów energii i nastroju zwany Coca Colą i czekotubką. Kupuję cały litr. Pierwszy wypych jeszcze jakoś idzie. Ale prawdziwa zabawa zaczyna się  za Sinymi Wirami, kiedy przyszło mi zapłacić cenę za pościg za panem w jeansach. Szkoda tylko, że moja zmęczona głowa nie zauważyła, że on mknie na e-bajku i toczymy nierówny bój. Mam wrażenie, że moje nogi są pozbawione jakichkolwiek mięśni. Czasami mam ochotę zacząć krzyczeć z frustracji. To niesamowite, w jakie dziwne miejsca wędruje głowa, kiedy jest zmęczona. Tym razem to wzrok spłatał mi niezłego figla. Podczas wpychania roweru na stosunkowo płaskim odcinku podjazdu pod Magurkę/Dwernik-Kamień zauważyłem, że jakieś sto metrów przede mną stoi „Ojciec Dyrektor” ze swoim nieodłącznym aparatem i robi mi zdjęcia. Jak przystało na kolarza, nie jestem fanem, gdy fotografuje się mnie podczas pchania roweru, dlatego niewiele myśląc, pozdrowiłem go środkowym palcem i krótką wiązanką komplementów. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy okazało się, że Ojcem Dyrektorem jest jakiś niewinny turysta, próbujący zlokalizować się na mapie. Nie wdając się w zbyt obszerne tłumaczenia, pomogłem mu w odnalezieniu drogi i kontynuowałem tę napędzaną cukrem przygodę. Nie wiem czemu, w mojej głowie (nie tylko mojej) miałem zakodowane, że po Werniku jest zjazd i potem właściwie jest już z górki do mety. NIE JEST. 

 

Dwa ostatnie podjazdy wydawały się cięższe niż toskańska Mont Saint Marie, a sytuacji z pewnością nie poprawiał brak wody i jedzenia.  W końcu omijam odbicie z żółtego szlaku i na lekkim nielegalu pokonuję kilka kilometrów na terenie BPN. Na szczęście kończy się bez mandatu. Jeszcze tylko podjazd, w dół do żubrów, chwila asfaltem i po 79 h 40 min jestem jako czwarty na mecie.  

 

 

 

W drodze na Halę Miziową

 

Gear list 

 

 

torby: Restrap 4L saddle bag, Crosso framebag (custom), top tank Crosso  

 

spanie: Emergency bivvy + Cumulus climalite 

 

odzież: spodnie Kalenji trail (wodoodporne), Arcteryx Norvan SL, skarpetki Dexshell ultraflex, cienkie jedwabne rękawiczki z długim palcem, Merino knee warmers, buff; Rapha cargo bib pants, Rapha proteam baselayer, Pallyhi merino ls jersey 

 

narzędzia: multitool, hak, klocki hamulcowe (1 kpl.), gumowa rękawiczka, trytki, spinka, 2x AA, 2x akumulator, kabel mini usb, kabel do telefonu, kostka 

 

 

 

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Aleksander Pachulski

Zdjęcia: Grzegorz Radziwonowski

1 KOMENTARZ

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Tekst: Aleksander Pachulski Pełnej relacji Olka Pachulskiego z Carpatii Divide szukajcie na magazynbike.pl tutaj […]

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »