13 Traveler Giro trip

 

 

Głównym powodem majowego wyjazdu do Włoch była chęć przełamania bariery, jaka powstała po wypadku, w którym samochód potrącił mnie na ścieżce rowerowej. Chciałam również sprawdzić, czy sama potrafię realizować marzenia rowerowe. Były również przyziemne czynniki. Słońce, w którego promieniach mogę wygrzać swoje „stare kości”, pizza, wyśmienite lody i śniadania w postaci kawy i słodkości, a także fakt, że przez miasteczko, w którym mam mieszkać, przejadą zawodnicy Giro d’Italia. Pomyślałam o powyższych elementach i uznałam, że mogłabym zrobić kilka etapów Giro, ale w drugą stronę, kończąc w domu mojej rodziny. Kupiłam bilet do Bari i postanowiłam, że rowerem dojadę do Montespertoli. 

 

Ja nie dam rady? 

 

Ilość obowiązków w pracy i poza nią była spiętrzona, dlatego moje organizowanie wyjazdu było znacznie utrudnione i chaotyczne. U mego boku pojawiła się ekipa Bikepackers, która wspomogła mnie sprzętowo i była wspaniałym nauczycielem nowej formy pakowania się.
Mowa o bikepackingu, którego hasłem przewodnim jest minimalizm. Zaproponowano mi wodoodporne torby marki Restrap o łącznej pojemności 32 litry. Tylko jak zmienić swoje przyzwyczajenie do pakowania „całego domu” w sakwy o pojemności 90 litrów? Podpowiem…
NIEŁATWO. Spakowałam sprawdzoną w wielu bojach odzież kolarską firmy Martombike. Zestaw obejmował 2 koszulki oraz 2 pary spodenek, bluzę, kurtkę ERMES i akcesoria. Na potrzeby wyjazdu otrzymałam również strój Giro z materiałów przyszłości łączonych kosmicznymi technologiami. Zakochałam się w nim od pierwszej przejażdżki. Nieważne, że koszulka była w kolorze landrynkowego różu, którego nie można przegapić. Kto mnie zna, ten wie, że moje uczucia do tego koloru są neutralne, chociaż to i tak na wyrost powiedziane. Jednak przy Giro d’Italia, nawet w moim amatorskim wydaniu, róż jest jedynym słusznym kolorem. Największą zaletą tej odzieży jest to, że eliminuje otarcia, ma właściwości antybakteryjne, a tym samym zachowuje świeżość na długo. Wiecie, jestem kobietą, więc poczucie estetyki mam nieco inne i chcę stylowo wyglądać i nie pachnieć brzydko podczas zaplanowanych, długich dystansów. 

 

 

W Bari wylądowałam o czasie, lecz w ogromnym stresie. Wszystkie negatywne odczucia odeszły, gdy ujrzałam karton z rowerem w jednym kawałku, bez śladów zgnieceń. 

 

 

W torbach wylądowały również: 

– dom, czyli hamak i tarp wodoszczelny polskiego producenta CAMPAIR, ultralekki zestaw, który rozkłada się w kilka minut i można go powiesić wszędzie (drzewa oliwne też się nadadzą),
– kosmetyki (znalazło się miejsce na tusz do rzęs i kredkę do oczu),
– podstawowa apteczka (bandaże, plastry, glukoza, apap, węgiel, rękawiczki),
– elektronika (kable do ładowania telefonu i nawigacji oraz powerbank),
– garderoba (buty, koszulka bawełniana, nieprzyjmująca zapachów koszulka od Martombike, 2 pary spodenek, spodnie długie),
– serwis rowerowy (spinka, dętki, multitool, łatki, minismar, pompka). 

 

 

W drogę 

 

Gdy już udało mi się wszystko wpakować do kartonu była późna noc albo, jak kto woli, wczesny poranek. W pociągu byłam na czas, jednak szczęście nie mogło trwać za długo. W okolicach Leszna czaiła się na mnie awaria trakcji, która miała być usunięta dopiero w okolicach
południa, co automatycznie skreślało moje szanse na dotarcie na lotnisko na godzinę 14. Telefon do Martombike, kontakt z Agnieszką Jerzyk i w 15 minut miałam kilka możliwości transportowych. Pierwszy był Marcin Piecuch z Twomarku (chłopaku, dziękuję jeszcze raz za uratowanie całego wyjazdu!). 
W Bari wylądowałam o czasie, lecz w ogromnym stresie. Wszystkie negatywne odczucia odeszły, gdy ujrzałam karton z rowerem w jednym kawałku bez śladów zgnieceń. Logicznym jest, że skoro rower rozkręciłam na części, to po lądowaniu musiałam go złożyć w jedną
całość. Całe szczęście, Piotr z EuroBike przygotował przed wyjazdem rower tak, by nie sprawił mi żadnych kłopotów. 

Pierwszą noc spędziłam u Massimo, który do Trani przybył dzień wcześniej niż zazwyczaj, wyłącznie po to, by przejechać pierwszy etap ze mną. W dniu startu pierwszy raz w swoim życiu zatopiłam nogi w Morzu Adriatyckim, by później uciec od linii brzegowej i kręcić kilometry pośród drzew brzoskwini, maków i oliwek. Trasa była w miarę płaska, może nawet delikatnie nużąca i surowa dla oka. Atrakcją były odwiedziny u znajomego Massimo, osoby ze skłonnościami pustelniczymi. W tym samym czasie przyjaciel Alan przesłał mi namiary na nocleg w Foggi. W rozmowie telefonicznej przyszła pani gospodarz ostrzegła mnie przed Borgo Mezzanone, największym obozem dla uchodźców we Włoszech. Francesca wraz z mężem opowiedzieli mi znacznie więcej o problemach regionu. Mogłoby się wydawać, że Neapol i Sycylia są miejscami mniej bezpiecznymi dla turystów. Jak się okazuje, nic bardziej mylnego. W tym rankingu prowadzi Foggia. Także ze względu na samych Włochów, którzy wspierają wykorzystywanie uchodźców. Na koniec usłyszałam, że jak rano wsiądę na rower,
to mam się nie zatrzymywać, aż minę Lucerę, gdzie zaczyna się „normalna Italia”. Tak też zrobiłam, pędziłam ile sił w nogach i nie oglądałam się za siebie. Tego dnia czekało mnie kilkadziesiąt km podjazdu. Długa i męcząca wspinaczka została podsumowana motywacyjną wiadomością od kuzynki: „pomyśl, że później będzie z górki”. I było… Do czasu.

 

Gościnność po włosku

Przy prędkości ponad 50 km/h, na malowniczej serpentynie, kiedy moje oczy i umysł były zajęte pochłanianiem widoków oraz ogarnianiem rozczochranych przez wiatr włosów, odpiął mi się jeden z dodatkowych troków, którego zaczep chwycił za szprychę i zatrzymał koło w miejscu. Agresywne hamowanie zużyło oponę do zera na odcinku kilku centymetrów. Dzięki pozycji w dolnym chwycie uniknęłam
szybowania nad włoskimi skarpami. Teraz patrzę na to z uśmiechem, wtedy jednak potrzebowałam chwili, żeby uspokoić rozedrgane dłonie i odzyskać ponownie sprawność w nogach, które delikatnie zmiękły. 

 

 

 

Mój nos wyczuł grilla, za którymi podążałam wprost do wesołej rodziny. Panowie oglądali MacGyvera i szarą taśmą zakleili dziurę. Jako iż Włosi są gościnni (i basta!), musiałam wypić piwo, porozmawiać, zjeść i dopiero, choć z niechęcią, mnie wypuścili. Prowizorycznie zmontowana opona dowiozła mnie do oddalonego o 60 km Campobasso. Dotarłam do Nino i Manueli, którzy zatroszczyli się nie tylko o mnie, ale również o mojego pomarańczowego szerszenia prezentując mu nowe buciki. 

 

Monte Cassino 

Trasa prowadząca do Cassino była pełna wysiłku, jakiego wymagał Park Matese. Przejazd można streścić do „na prawo góra, na lewo przepaść, zakręt 180 stopni, na prawo przepaść, na lewo góra”. Wszystko to ubrane w soczyście zieloną, dziką przyrodę sprawiało, że czułam się wolna i szczerze szczęśliwa. Nie dopadło mnie zwątpienie, a energii dodawali spotykani ludzie – dziadek na karbonowym rowerze, przy którym ja byłam niczym ciężki, stalowy pociąg. Młody chłopak, który zatrzymał się, by pochwalić moją wytrwałość, starsza pani szukająca wolnego słuchacza. W Cassino miałam jeden cel – zdobyć klasztor i cmentarz, miejsca ważne dla Polaków i historii mojej rodziny. Nie wiem jakim cudem, ale pokonałam pnącą się w górę serpentynę, a finisz zgrał się z zachodem słońca tonącego za górami i otaczającego cmentarz piękną, czerwoną łuną. 

 

Rzym 

Jeszcze tego samego dnia, dotarłam pociągiem do Brenta, mojego gospodarza mieszkającego w Rzymie. Miasto jest jednym wielki muzeum, gdzie nie spojrzycie, ruiny. Za to piękne ruiny, wywołujące dreszczyk emocji. To miasto, w którym tak naprawdę odegrały się najważniejsze wydarzenia starożytności. Wydarzenia, które zbudowały obecną kulturę. Wędrując brukowymi uliczkami pośród przepięknych kamienic czułam się niczym Audrey Hepburn w „Rzymskich Wakacjach”, tylko outfit nieco odbiegał od tej wytwornej damy. Moim żakietem była
kurtka kolarska, zwiewną sukienkę zastąpiły workowate spodnie. Rzym mnie urzekł, ale tylko na chwilę. Zdecydowanie bardziej przyciągają mnie uroki włoskich wiosek, których na próżno szukać w Polsce. 

 

 

 

 

Na kolejnym etapie czuć było w nogach, a nachylenie to potęgowało. Wiedziałam, że ukochana Toskania się zbliża. Zanim dotarłam do Orvieto, pięknego starożytnego miasteczka na solidnej górze, zaliczyłam stylową wywrotkę – zapomniałam wypiąć się z pedałów. W efekcie przypływu dobrej energii, jaką emanował mój gospodarz jogin, podjęłam decyzję o „przeleceniu przez Perugię i Arezzo” tak, aby zrobić rodzinie niespodziankę, przyjeżdżając wcześniej.

Zaczęłam wyjątkowo zjazdem przy temperaturze mrożącej szare komórki. Później, standardowo już, przystąpiłam do ostrej wspinaczki, którą wynagradzały zmienne krajobrazy Umbrii nasycone kolorami i śpiewem ptaków. Perugia była dobrym miejscem na uzupełnienie płynów pod postacią kolarskich izotoników z chmielu oraz na uzupełnienie kalorii, czyli zjedzenie obiadu. Samo miasto nie rzuciło mnie na
kolana, dzięki czemu nie miałam wyrzutów sumienia, że traktuję je jako punkt przelotowy na swojej trasie. Arezzo zdobyłam wieczorem, objeżdżając miasto i delektując się najpopularniejszymi lodami. Wszystko to wydarzyło się szybko, bowiem na stacji czekał już pociąg do Florencji! 

Gdy wysiadałam, byłam maksymalnie wyczerpana, ale euforia mną rządziła. Jeszcze tylko 13 km górek, ze cztery wredne, znane mi dobrze podjazdy i będę w domu! Od tego miejsca mogłabym schować Garmina 820 (dzięki Trigar!), ale skoro wykazał się 100% skutecznością na
całym wyjeździe, pozwoliłam mu na dalsze monitorowanie moich poczynań. Jedna z ciekawych opcji to ta, która pokazuje ukształtowanie terenu na dany moment pozwalając na rozsądne rozłożenie mocy. Tej jednak na końcówce zabrakło Nie dawałam rady, na podjazdach schodziłam z roweru, a prowadząc go w otoczeniu lasów wizualizowałam sobie, jak mnie dzikie zwierzęta pożerają. Serce dudniło, tworząc ciekawą melodię wraz ze szmerami docierającymi z lasu. Nagle, na horyzoncie ok. 21:20 pojawiła się tablica Montespertoli. Wstąpiła we mnie nowa energia, włączył się tryb sportowy, przejazd przez plac i… stuk, puk do drzwi, dzwonek. Szczekanie psa. Drzwi się otwierają, a w nich ciocia, której mina zapadnie mi w pamięci na długo. Spodziewali się mnie dopiero w czwartek. Dotarłam we wtorek. Pokonałam kilka etapów tegorocznej trasy Giro d’Italia! 

 

 

 

Ten wyjazd przeszedł już do historii, ale dał mi wiele. Łącznie pokonałam dystans 661 km, 8396 m w górę, 41 godzin jazdy, zdobyłam 9 nowych znajomych oraz setki wspomnień. Po bliższym poznaniu innych regionów Włoch podtrzymuję zdanie, że to Toskania jest moją ukochaną krainą. Uwierzyłam również w swoje możliwości, ponownie przekonałam się, że dookoła nas są dobrzy ludzie chętni do pomocy, do kontaktu, dzielenia pasji. Jestem dowodem na to, że samotna kobieta nie jest z góry narażona na gwałty i natarczywość mężczyzn. Co ciekawe, większość czasu na wyjeździe spędziłam właśnie z mężczyznami/chłopakami. Oczywiście przez cały okres trwania wyjazdu byłam w stałym kontakcie z najbliższymi mi osobami. Dziękuję Wam za wsparcie, motywację i wiarę. Bez Was nie byłabym taka silna.
Czy wspomniałam, że jechałam, by wygrzać kości… Nie udało się, będę musiała to powtórzyć, dlatego trzymajcie rękę na pulsie. Dokąd teraz? 

 

 

 

 

Strava

 

ETAP 1. 

https://www.strava.com/activities/2334519080
https://www.strava.com/activities/2334519168
https://www.strava.com/activities/2334519300
https://www.strava.com/activities/2334519638/segments/58972340056 

ETAP 2. 

https://www.strava.com/activities/2336579682 

Etap 3. 

https://www.strava.com/activities/2338794766
https://www.strava.com/activities/2338795195
https://www.strava.com/activities/2339340559
https://www.strava.com/activities/2344140237 

Rzym 

https://www.strava.com/activities/2344140556 

Etap 4. 

https://www.strava.com/activities/2346485454
https://www.strava.com/activities/2346721878 

Etap 5. 

https://www.strava.com/activities/2348384350
https://www.strava.com/activities/2349149836
https://www.strava.com/activities/2349963439 

 

 

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Sandra Mielczarek

Zdjęcia: Sandra Mielczarek

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »