Jasne, teraz wiem, że nad morzem potrafią wznosić się dwutysięczniki, że można zjechać z nich na nartach prosto na plażę, że niektóre kraje są duże, inne malutkie, że niektóre w ogóle nie mają morza, a inne są płaskie jak naleśnik. Tak, dorosłam na tyle, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Ale o tym, że w Polsce nad morzem są prawdziwe góry, dowiedziałam się w ubiegły czwartek.
WPADNIJCIE NA ROWER
Tydzień przed wyjazdem do Trójmiasta puściliśmy krótką wiadomość do Michała Bogdziewicza, zawodnika i trenera na co dzień mieszkającego w Gdańsku: „Wpadniemy na kawę”. „Wpadnijcie na gravela!” – odpisał Michał. Długo nad tym debatowaliśmy. Dla Michała wybór był oczywisty, gdy zsiada z górala, wskakuje na gravel bike’a. Dla nas już niekoniecznie. Seria Coffee Ride od początku była oparta na typowo szosowej rundzie po mieście, z wszystkimi jej urokami i bolączkami, trochę powolna, jednak poprowadzona w ruchu ulicznym i zwieńczona kawą w miejscu polecanym przez miejscowych. Miała być zwiedzaniem z siodełka. Jakoś nie potrafiłam przełknąć sugestii, że moglibyśmy od tego odstąpić. Uciec od zgiełku miasta, powałęsać się po lesie, zjechać z asfaltu, pokrążyć po okolicy i ostatecznie zahaczyć o jakąś kawiarnię.
Nie tak miało być! Coffee Ride miał być dla tych, co są na miasto skazani. Z jednej strony kusił las, z drugiej nie pozwalała „doktryna”. Minął dzień i poddałam się. Michał jest uparty, już wiemy, że z samego rana czekać będą na nas dwie przełajówki Focus Mares, a trasa na Stravie wygląda tak soczyście, że trudno jej się oprzeć. Właściwie „coffee ride” nie zawiera w sobie słowa „szosa”… Coffee Ride w Trójmieście będzie zatem gravelowy. Przewodnikiem jest Michał. Gdybyśmy ogłosili casting, z pewnością by go wygrał, to zdobywca tytułów King of the Mountains w okolicznych lasach i drogach. Ma na swoim koncie kilka tytułów mistrzowskich w różnych dyscyplinach, ale przede wszystkim zna teren Trójmiasta jak własną kieszeń. Nie mogliśmy lepiej trafić.
DROP BIKES
Zaczynamy spod sklepu Drop Bikes przy ulicy Barniewickiej w Gdańsku, skąd co sobotę rusza Gravelondo – trójmiejska ustawka gravelowa, która w tym roku gromadzi już ponad sześćdziesiąt osób na każdej z edycji. Teren wokół sklepu to hale magazynowe, małe zakłady produkcyjne i osiedla domków jednorodzinnych. Remont pobliskiej drogi wprowadza w zakłopotanie nawet niezawodnego Google’a, a ostatnie metry każą nam spojrzeć na siebie pytającym wzrokiem, czy to aby na pewno tu? Gruntowa droga błyszcząca kałużami nie wygląda zachęcająco. To miejsce zupełnie nigdzie, mogłoby się zdawać, ale dzięki Gravelondo zna je chyba każdy rowerujący gdańszczanin. Super przyjazna ekipa ze sklepu poi nas gorącą kawą i ustawia dla nas rowery. Ruszamy przez te smutne, zalane białym północnym światłem mało słonecznego dnia tereny. Nie jest zimno. Dobrze się czuję na nieznanym sobie rowerze, ale nie czuję entuzjazmu. Jest brzydko. I wtedy, trzy i pół kilometra od sklepu, wpadamy w rudy, bukowy las! Michał i towarzyszący nam Adam (Żuchliński) jadą niewzruszeni dalej, nam opadają szczęki!
MORENA
Las jest przejrzysty, zrzucił już liście gotowy na zimę. Mamy przed sobą srebrną palisadę pni wśród matowych, pomarańczowych, liściastych dywanów ułożonych na falach morenowych wzgórz. Niekończące się sekwencje ostrych podjazdów i zjazdów po korzeniach i surowej, przyczepnej ziemi przyprószonej jesienną mokrą rudością! Dla człowieka wychowanego na MTB ten teren jest jak najlepsza laurka, jak zaproszenie na bal! Dla szosowca na przełajówce z przyczepnymi oponami powinien być jak karta VIP. Jedziemy szeroką szutrówką, która mogłaby być parkową aleją, ale równie dobrze drogą prowadzącą do beskidzkiego schroniska. Małe, okrągłe, granitowe kamyki w nawierzchni urozmaicają to nasze toczenie się. Przytargane tu przez lodowiec są charakterystyczne dla tych terenów. Dalej na południe, w kaszubskich lasach, na skrajach pól i na drogach jest ich mnóstwo. Okrągłe, jakby wyciągnięte z rzeki.
Jedziemy Węglową Drogą, wspinając się i rzucając w dół krótkich zjazdów, poruszając się między śmiesznymi stoma a stu pięćdziesięcioma metrami nad poziomem morza. Nie mamy takiego wrażenia. Podobne wzgórza zdarzają się w okolicach Cieszyna u stóp Beskidów lub w niższych częściach Rudaw Janowickich. Nie mogę napatrzeć się na te pagórki do złudzenia przypominające „moje” tereny w Bramie Morawskiej, również ukształtowane przez lodowiec. Moje pagórki są jednak niższe niż te tutaj, wąwozy płytsze, a największe łaty moich pagórkowatych lasów stanowiłyby maleńką część Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego.
DWÓR OLIWSKI
Kończy się Węglowa Droga, a my w miejscu, gdzie łączą się strumyki, skręcamy delikatnie w prawo w Kleszą Drogę, która aż do całkiem stromego połączenia ze Szwedzką Groblą ma świeżą asfaltową nawierzchnię. Dalej jedziemy gładkim szybkim szutrem aż do szlabanu przy ulicy Bytowskiej. Tam ukazuje nam się pokryty strzechą Dwór Oliwski – pięciogwiazdkowy hotel w starych siedemnastowiecznych zabudowaniach. Kiedy mijamy leciwą drewnianą kuźnię, położoną nad Potokiem Oliwskim, trochę dalej na wzgórzach mamy Gdańskie ZOO, a kawałek od drogi znajduje się stary młyn. W listopadowej aurze wszystko wygląda smutno, jednak dostrzega się urok tego miejsca, historia aż wylewa się z tych zabudowań. Zbliżyliśmy się na tyle do miasta, że przez chwilę przemieszczamy się asfaltami, wciąż otoczeni przez las i pagórki. „Pokażę wam mój gabinet” – mówi Michał i skręca w ścieżkę rowerową, która zaraz zaczyna się wznosić. Podjeżdżamy wśród łysych bukowych drzew po ścieżce usłanej liśćmi, która gdzieniegdzie jest rozkopana, jakby ktoś szukał pod liśćmi skarbów. „To dziki. Jest ich tu tyle i tak bardzo przyzwyczaiły się do ludzi, że czasem muszę zjeżdżać ze ścieżki, bo nie zamierzają się ruszyć. Nie są agresywne, ale trzeba na nie uważać”.
PACHOŁEK
„No i gdzie ten twój gabinet?” – pytam. „Tutaj – śmieje się Michał – w lesie. Tu pracuję. Tu są moje ścieżki, moje tereny”. Jesteśmy na Wzgórzu Pachołek. Na jego szczycie postawiono stalową wieżę widokową, z której rozpościera się widok na Gdańsk i fragment Sopotu. Widać Westerplatte, ujście Martwej Wisły, stocznię i port. Trochę bliżej pod nami ściele się stara Oliwa z dwuwieżową Katedrą Oliwską i zabudowaniami opactwa. Przy drodze blisko skraju parku stoi biały budynek z pruskiego muru, młyn, który podobno wciąż pracuje. „Kupujemy tam mąkę” – mówią Michał z Adamem. Za nami falują morenowe, leśne tsunami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, przed nami, tam gdzie kończy się miasto, widać zatokę, spokojną, sinoturkusową. Na horyzoncie majaczy Hel. Dziś mamy szczęście, nie zawsze można go stąd dojrzeć. Zjeżdżamy z Pachołka fajnym terenowym zjazdem, który spodobałby się nawet miłośnikom MTB. I zaczynamy delikatną wspinaczkę do kultowego miejsca – ulicy Reja, będącej fragmentem zamkniętej dla ruchu asfaltowej trasy rekreacyjnej – Pętli Reja. Mijamy piękną aleję wysadzaną starymi olbrzymimi daglezjami o imponująco grubych strzelistych pniach. Daglezje, zaraz po sekwojach, są największymi drzewami na świecie. Przywiezione z Ameryki Północnej dobrze się czują w polskim klimacie, choć nie lubią zanieczyszczeń.
PĘTLA REJA
Na Pętlę Reja nie da się wjechać samochodem. Od okolicznych dróg odgrodzona jest szlabanami. Nie przejedziemy całej pętli, na części drogi o tej porze roku leży sporo liści i błota, szkoda naszych suchych jeszcze ciuchów, tym bardziej, że za chwilę zawitamy do Sopotu. Zjeżdżamy szybkim asfaltowym zjazdem aż do rozwidlenia dróg, tam zatrzymuje nas Michał. „Teraz podjedziemy to z powrotem” – oznajmia. „To miejsce trzeba obsikać! Nie można nie zaznaczyć tu swojej obecności!” Podjazd ma 830 metrów długości i średnie nachylenie 6%. Na przełajowych rowerach i w zimowych ciuchach nie mamy tu szansy na dobre czasy, ale to bez znaczenia. „Obsikać teren” – jak powiedział trener. Na tym segmencie Strava widzi 2341 kolarzy. Zgadnijcie, kto jest pierwszy? Żeby go pobić, trzeba przejechać ten krótki fragment z prędkością powyżej 35,2 km/h. Długo uspokajam serce po tym podjeździe, ten konkretny uphill ma wredną charakterystykę i zamiast ku końcowi wypłaszczać się, robi się bardziej stromy. Z napędem 1×11 trudno sterować mocą i przełożeniami, zawsze coś nie pasuje, z pewnością na klasycznej szosówce i wąskich oponach czas byłby bardziej efektowny. Stąd, niewzruszeni swoimi wynikami podyktowanymi niesprzyjającymi okolicznościami, jedziemy dalej, ku miastu.
SOPOT
Miasto jest niezwykle urokliwe. Latem gwarne, tłoczne, nie zapada chyba w ogóle w sen, rzucane drgawkami dyskotek i klubów, jesienią i zimą spokojnieje. Olbrzymie stare wille nad brzegiem morza, Plac Rybaków, czyli mały rybacki ryneczek z architekturą przypominającą nadmorskie szwedzkie miasteczka i dużo zieleni tworzą klimat tego nadmorskiego uzdrowiska. Sopockie drewniane molo jest najdłuższym w Europie. Z białymi barierkami i wypłowiałymi deskami pomostu w północnym świetle wygląda jak wyjęte z nostalgicznych filmów. Latem trudno się tam przecisnąć przez tłumy turystów, jesienią aż chciałoby się wjechać na rowerze. Niestety, na molo obowiązuje zakaz jazdy rowerem, spacer z rowerem u boku jest jednak dozwolony, więc skwapliwie korzystamy z tej możliwości.
KOKSIJDE
Plaża! Żaden szanujący się przełajowiec sobie tego nie podaruje. Chwila jazdy brukowaną ścieżką rowerową i szwung w piasek! Wilgotny, ale grząski, nie pozwala długo cieszyć się płynną jazdą. Zapadamy się, chwilę jeszcze próbując mielić korbami, z trudem utrzymując równowagę. Tętno skacze, serce łomocze, oddech świszcze w płucach. Starczy? Jasne, że nie! Jeszcze jedna próba. Spacerowicze obserwują nas podejrzliwie, ale chyba nie robimy na nich wrażenia. Może nie zdają sobie sprawy, jak trudno na wąskich oponach jeździ się po plaży. Piach rzęzi w napędzie, ale przebijamy się do wody. Tam piasek jest dużo twardszy, ma konsystencję gęstej mieszanki betonowej i tam jedzie się łatwo. Przemieszczamy się brzegiem kilkadziesiąt metrów w stronę Gdyni i majaczącego w oddali klifu. Docieramy do Zatoki Sztuki, sporego budynku na plaży. To galeria, restauracja i beach club. Wcześniej mijamy małą, plażową kawiarenkę, w środku pali się światło, na zewnątrz siedzą ludzie (jest 10 stopni), ku morzu wiedzie drewniany „chodnik”, obok którego stoi drewniana łódź z czerwoną i zieloną latarnią okrętową. To będzie miejsce na naszą kawę!
MAŁE MOLO
Tak nazywa się kawiarnia. Wnętrze jest jasne, podłoga z surowych wypłowiałych desek znów nostalgicznie kojarzy się z latem i ciepłem. Przez duże okna widać plażę, zatokę, sopockie molo, a po przeciwnej stronie rysują się klify w Gdyni Orłowie. Zamawiamy szarlotkę i kawę. Zestaw kosztuje 10 złotych. Duża porcja jabłecznika i smoliste espresso stawiają nas na nogi. Opieramy rowery o łódkę i siadamy na zewnątrz. Później okaże się, że to prawdopodobnie ostatnia okazja na taki relaks. Dzień później przywędruje na Pomorze zimne powietrze i trzeba będzie wykluczyć wszelkie mid‑ride coffees aż do pierwszych wiosennych fal ciepła.
KLIFY
Mija 14:00 i światło nabiera bardziej błękitnego koloru. Nie widać słońca, ale wszyscy wiemy, że należy się spieszyć, żeby wrócić przed zmrokiem. Jedziemy wzdłuż wybrzeża parkowymi alejkami, które piesi współdzielą tu z rowerzystami. Nawierzchnia przyprószona jest żółtymi klonowymi liśćmi, gałęzie nieubłaganie łysieją. Docieramy do drugiego molo, nieco mniejszego, zaraz za nim rozpoczyna się klif. Michał jest wyraźnie rozentuzjazmowany perspektywą zaciągnięcia nas tam na przełajówkach. Pogania nas, wciąż powtarzając, że dopiero teraz czeka nas najlepsze. Zaczyna się od wspinaczki po drewnianych schodach, które Michał usiłuje podjechać (ostatecznie podjeżdża je drewnianą rynienką służącą do prowadzenia roweru, podpierając się jedynie o poręcz). Reszta ekipy przełajowym zwyczajem zarzuca rowery na ramię i wbiega.
Zbocza klifu są strome, samo urwisko jest zupełnie pionowe. Prowadzą tam wąskie ścieżki usłane korzeniami. Nie jest mokro, nie ma błota i korzenie przy odrobinie uwagi są przejezdne, chyba że układają się w wysokie progi, które pod górę dla przełajówki są za trudne. W dodatku ekspozycja, jaka czasami otwiera się w kierunku morza, jest dość przerażająca. Wyobrażam sobie czasami, że nieodpowiednio najeżdżam na korzeń, mam odrobinę za małą prędkość lub wytracam ją przy uślizgu koła, tracę równowagę i lecę w przepaść. Brrr. Nic takiego się nie wydarza. Ścieżki są bezpieczne i czasami zadziwia mnie, że nie postawiono w niektórych miejscach barierek ochronnych, ale najwyraźniej nikt nie ryzykuje tutaj zbliżania się do urwisk. Widoki są obezwładniające. Morze w płytszych miejscach ma zielonobłękitny kolor, dalej jest trochę zamglone. Widać statki stojące na redzie. Las jest rudy, trochę ciemny, ale przejrzysty.
POWRÓT
Sopot o tej porze jest ruchliwy, zaraz za miastem, w dzielnicy Przylesie, wpadamy w las i od razu zaczyna się podjazd. Mijamy sanatorium Leśnik ukryte wśród drzew, spotykamy spacerowiczów i znów pozwalamy sobie na wyższe tętno. Za sanatorium kończy się asfalt i wpadamy w leśną drogę. Nasze Maresy lubią taki teren, wciąż trochę za łatwy na MTB, dla wąskich opon i sztywnych widelców to wymarzona nawierzchnia, trzeba być skupionym, ale rowery łatwo się prowadzą. Kilometr za sanatorium kończy się podjazd, ostatni tak długi w tym dniu i do kolejnych zabudowań poruszamy się po delikatnie falującym terenie, który i tak niezauważalnie pnie się w górę, wciąż nie opuszczając lasu. Ostatnie leśne kilometry pokonujemy przy kiepskim świetle. Czasem taka słaba widoczność sprawia, że prędkość zamiast spadać, trochę się podnosi. Kiedy przeszkoda pojawia się przed oczyma, jest za późno na hamowanie i po prostu się przez nią przejeżdża. Taki paradoks jazdy o zmierzchu.
Michał żegna się z nami wzywany do domu przez obowiązki, a ja odpalam w Wahoo funkcję prowadzenia do punktu startu. Funkcja działa i wkrótce stajemy pod rozświetlonym od wewnątrz sklepem Drop Bikes. Chwilę później zapadają ciemności. Oddajemy Focusy, które zdążyły już otrzepać się z piachu, a sami pędzimy w miejsce, które w sekrecie polecił nam nasz przewodnik, do Baru Przystań przy sopockiej plaży. Tam czekają pachnące smażone rybki, które w południe strasznie nas kusiły, gdy mijaliśmy to miejsce na rowerach. Nie zawiedliśmy się. Świeża flądra z frytkami była tym, czego potrzebowali turyści z południa, by zakończyć obfitujący w zaskoczenia dzień na przełajówkach. Właściwie brakowało nam tylko jednego… Spaceru na bosaka brzegiem morza, ale na to już się w listopadzie nie odważyliśmy. Niech jednak Bałtyk pozostanie Bałtykiem!
CHCECIE PRZEJECHAĆ NASZĄ TRASĘ?
Znajdziecie ją TUTAJ, całość liczyła 54 km i 600 metrów podjazdów.
Artykuł ukazała się w TOUR 4/2018.
Papierowe wydanie wciąż do nabycia w naszym SKLEPIE.
Elektroniczną wersję możecie nabyć w eKiosku.