Bezsprzecznie mieli olbrzymi wkład w kreowanie jasnej strony świata i można im wybaczyć kilka niefortunnych wpadek historycznych. Obawiam się jednak, że bez współpracy z Austriakami (to ci od Red Bulla) nie powstałby we Włoszech ich najbardziej spektakularny projekt: Südtirol. Temperamenty ścierały się latami, kłócono się o prawa autorskie… czasami krwawo. Ostatecznie Südtirol przypisali sobie Włosi, którzy wyposażyli go w punkty z dostępem do prawie darmowego espresso oraz bogaty zestaw widoków zgodnie z włoskim umiłowaniem piękna.
DOPE
O narkotycznych właściwościach Południowego Tyrolu niewiele się mówi, gdyż jest to kwestia bardzo drażliwa dla wszystkich stron. Nie prowadzi się żadnych kampanii mających na celu ostrzeżenie przybywających przed skutkami odwiedzin oraz trudach kuracji odwykowej. Ten artykuł w drastyczny sposób dokumentuje proces uzależnienia, który dokonał się w ciągu jednego dnia pobytu i jest świadectwem cierpienia i osobistego dramatu autorki.
MIÓD I MARMOLADA
Nie jem miodu, bo mam na niego uczulenie, ale nałożę sobie jeszcze łyżeczkę. Jest tak gęsty, że muszę użyć drugiej łyżeczki, by cokolwiek skapnęło do mojej miseczki z płatkami. Naładowałam już sobie pół talerza serów i wędlin, posypałam to orzechami, zwilżyłam melonem i waham się nad pieczywem. To znaczy, nie wiem, które wybrać: jest twardy tyrolski chleb, wyglądający jak spód pizzy, są słodkie bułeczki i mięciutki ziarnisty, który trzeba samemu sobie ukroić. No, po prostu nie wiem. Kelner mówi do mnie raz po niemiecku, raz po angielsku, czasem użyje też jakiegoś włoskiego słowa. W dolinie, w której leży San Vigilio di Marebbe, mówi się po niemiecku. Mieszkańcy nie mają też charakterystycznej włoskiej urody, ich ostre rysy pasują do języka, którym władają. Napisy w miasteczku pojawiają się jednak w trzech językach: niemieckim, włoskim i ladyńskim (powstałym z połączenia dialektu Retroromanów i łaciny; a Marmolada, najwyższy szczyt Dolomitów, w języku ladyńskim oznacza „lśniąca w słońcu”).
MAMO, NIE CHCĘ
Jest 7:30 rano. Wpycham w siebie te pyszności, bo o ósmej zbiórka przed wycieczką. Słowo „wycieczka”, zwłaszcza w prawie austriackich Alpach, nie budzi mojego entuzjazmu. Będziemy się zatrzymywać co piętnaście minut, żeby zobaczyć jakiś widok z pocztówki czy kwiatki rosnące wzdłuż szutrowej drogi. A potem wdrapiemy się na jakąś przełęcz z czterema schroniskami na szczycie i zjedziemy 45 km/h kolejną szutrówką do pięknej doliny, gdzie oczekiwać będzie powrotny bus. Tak to widzę.
HARDCORE, WERSJA LIGHT
O 8:15 opuszczamy nasze miasteczko i wjeżdżamy w zieloną mgłę lasu. Modrzewie i limby są przejrzyste, nie tworzą nieprzeziernej, ciemnej gęstwiny, do jakiej przyzwyczajony jest Europejczyk z północy. Nie jedziemy na rowerach. Jedziemy busem! Czemu mnie to nie dziwi? W końcu to wycieczka dla mediów, pokazać coś ładnego, napoić dobrą kawą, wręczyć jakiś gadżet i nie pozwolić się zmęczyć. Zadowolony redaktor to przychylny redaktor. Będzie podjazd. Gdy austriacki Włoch mówi o stromym podjeździe, nie do końca mu ufam. Oni tu nie mają czegoś takiego. Jeśli jest naprawdę stromo, nazywają to po prostu podejściem.
CO OZNACZA BETON?
Parking pod Rifugio Paderü otaczają prawie pionowe skały. W obiektywie GoPro wyglądają niepozornie, lepiej wypadają sfotografowane telefonem. Pogoda zaczyna się klarować i robi się ciepło, choć rano przeszła ulewa. Widzę nasz podjazd… Pnie się pionowym prawie zboczem i okolony jest niskim murkiem. To droga budowana przez rosyjskich żołnierzy podczas I wojny światowej i nawierzchnię ma z kruszącego się betonu. Jeśli w Alpach betonuje się szlak, znaczy to, że będzie naprawdę stromo. Kamienie i żwir leżące na drodze nie zwiększają przyczepności i od samego początku jedzie się bardzo mozolnie.
36%
Dzięki Bogu mam… orła w rowerze. Jadę na leciutkim karbonowym fullu Canyona i mam z tyłu kasetę z pięćdziesięcioma zębami Eagle Srama. 34 zęby przy korbie robią wrażenie na Anglikach. Wow! – mówią. Tak! 34 zęby to absolutne maksimum, na jakim potrafiłabym „przepchać” ten podjazd. Z grupy liczącej dziewiętnaście osób z roweru nie zsiada tylko kilku twardzieli. Podjazd momentami osiąga nachylenie 36% i mimo że droga teoretycznie jest utwardzona, trzeba szukać linii przejazdu, by uniknąć zdradliwych żwirowych fragmentów. Nabieramy wysokości w zawrotnym tempie. Rezygnuję ze zdjęć, bo boję się, że po zatrzymaniu już nie ruszę. Podjechanie tych przestromych dwóch kilometrów jest satysfakcją samą w sobie. Jestem z siebie nieprzyzwoicie zadowolona i liczę na pierwszą dziesiątkę na tym segmencie na Stravie.
Tyrolskie specjały w schronisku i kawa na świeżym powietrzu ku pokrzepieniu serc i ciała.
ESPRESSOWO
Na szczycie czeka na nas espresso i można zjeść kanapkę. Co czuje miłośnik kawy w takim miejscu? Spokój ducha. Nie dostaje bowiem „ekspreso” ani rozpuszczalnej, ani „sypanej”, ani parzonej, ani mleka z kawą. Dostaje espresso! Uwielbiam brzmienie zwrotu „due espressi” wypowiadanego z moim słowiańskim akcentem. Tak jak z radością pozdrawiam turystów dźwięcznym „buongiorno”. Po takim pozdrowieniu sama zaczynam oczekiwać dobrego dnia.
ALPENLIEBE
Wkładamy kurtki i czapki. Świeci słońce, ale wieje chłodny wiatr i przyklejone do skóry mokre ubrania robią się lodowate. Toaleta w schronisku oznaczona jest dwoma obrazkami: rogaty kozioł – panowie, potulna kózka – panie. Adekwatnie! Ruszamy szutrową drogą między zielonymi kwiecistymi łąkami. Goryczki alpejskie już kwitną (to niskie fioletowe pojedyncze kwiaty widniejące na większości opakowań alpejskich czekolad). Trafiamy też na szarotki, które fotografują nawet Niemcy, są rzadkie. Na storczyki przestałam już reagować, jest ich mnóstwo.
GANDALF CZERWONY
Trochę zjeżdżamy, trochę się wspinamy. Jest między nami kask Red Bulla, należący do Toma Öhlera, gościa od trialu, który na moich oczach przeskakuje głaz wielkości krowy. Jest wysoki i szczupły. Kiedy zdejmuje okulary i kask, wygląda jak zaspany, flegmatyczny informatyk. Kiedy wsiada na rower, odprawia na nim czary. Prawdopodobnie po prostu jest czarnoksiężnikiem…
Nawet jeśli to tylko szutrówka, jest długa i stroma. Satysfakcja gwarantowana, zwłaszcza gdy na szczycie otwiera się widok na Dolomity!
Czarnoksiężnicy roweru na początku zjazdu po płynącym zboczu.
SKALA MAKRO
Jedziemy coraz wyżej. Słońce czasem ucieka za chmury, które cały czas niestrudzenie pracują nad nowymi niespodziankami. Chowają i odsłaniają kolorowe szczyty bliższych i dalszych gór. Sterują światłem i sprawiają, że góry zmieniają kolory. Każda z ukazujących się nam gór wydaje się zupełnie różna od stojącej obok. Jakby nie utworzył ich ten sam górotwór albo jakby poddawane były zupełnie innym procesom. Jedne strzeliste, inne spłaszczone, czasem spękane, niektóre płaczliwie sypiące swoje skalne łzy po zboczach, inne porośnięte zielonością. Niektóre wyglądają jak kawałek łupka wbity przez gigantyczne dziecko w kopiec piachu. Te kopce piachu z bliska okazują się niezmierzonymi połaciami luźnych kamieni. Nawet jeśli prowadzą tymi zboczami jakieś ścieżki, w tej skali nikną. To olbrzymie góry!
STRAVA DOPING
Wydaje się, że w górach jesteśmy tylko my, na większych wysokościach nikogo nie spotykamy. Manfred, nasz fotograf, jest najszybszym facetem w peletonie. Ma uśmiech od ucha do ucha i jest cały czas o krok przed nami. W kolejnym schronisku czeka na nas lunch. Opychamy się serami i wędliną, jest wesoło. Za oknem zrywa się wiatr, który przygania coraz więcej chmur. I właśnie gdzieś w tamtym czasie kasuję dotychczasową trasę w Garminie. Przepadają wszystkie wiekopomne tytuły Queen of the Mountains, moja przyszła chwała odchodzi w niebyt. To stało się właśnie wtedy! Od tamtego czasu wiem, że muszę tam wrócić. Jeśli nie na następny dzień, to w najbliższym możliwym terminie. Uzależnienia mają różne podłoże…
A ŚWISTAK ZAWIJA W SREBERKA…
Im dalej, tym gorzej, to znaczy bardziej narkotycznie. Zaraz za schroniskiem szeroka droga zmienia się w singiel wiodący łagodnie pod górę. Ścieżka wciśnięta jest między zielone pagórki o stromych zboczach. Jedziemy powoli otwartym od góry zielonym półtunelem, który kończy się gdzieś między ginącymi w chmurach szczytami. Zapomniałam już o skasowanym Garminie, ale moje uzależnienie karmi się tym, co wokół, i zjada powoli mój mózg. Na ścieżce przed nami, kręcąc swoim grubiutkim tyłkiem, spaceruje świstak. Zwierzątko nie ucieka, ale trzyma dystans. Wie, że gdybyśmy chcieli go skrzywdzić, i tak zdąży się ukryć.
KULMINACJA
Pakujemy rowery na plecy, bo dróżka zmienia się w schody. Robię tyle zdjęć, że zostaję w tyle. Podnosząc w pewnym momencie głowę, widzę rząd objuczonych rowerami bikerów pnących się granią ku szczytowi. Niebo jest szare, oni są malutcy i nie rzucają cieni. Gdyby rzucali, wyglądaliby jak wielbłądy podążające przez pustynne wydmy. „Za chwilę czeka nas punkt kulminacyjny wyprawy” – mówi Matthias, nasz przewodnik. Ma czerstwą, opaloną twarz, ostre austriackie rysy i potrafi pięknie opowiadać. Punkt kulminacyjny jest po drugiej stronie przełęczy. Po przekroczeniu grani uderza w nas wiatr, a widok zmraża: przed nami, aż po miniaturowe świerki u podnóża, rozpościera się połać górskiego gruzu, kamienne łzy Dolomitów.
BALET NA GOŁOBORZU
„Nie zjadę tego!” – mówię – „To jest za strome”. Zboczem prowadzi ścieżka, która znika w morzu kamieni. Najpierw stromy kilkumetrowy uskok, potem bardzo długi trawers, na końcu gęste serpentynki. Początku nikt nie pokonuje z sukcesem. Jon kończy próbę ewakuacją z roweru, reszta pierwsze metry sprowadza. Zbocze płynie. Gdy jedziemy, kamienie obsypują się, szemrzą, grzechoczą i dudnią. Każdy strącony kamień udowadnia, jak bardzo strome jest zbocze, nie zatrzymuje się, pędzi i nabiera prędkości. Nasi przewodnicy jeżdżą, jakby urodzili się i wychowali w kamieniołomie. Wszystkie ciasne i strome nawroty wykonują na przednim zablokowanym kole, dynamicznie, ale z gracją baletmistrzów. Początkowo zjazd wydaje mi się karkołomny, zatrzymuję się często i przeraża mnie ekspozycja. W połowie zbocza marzę, by to powtórzyć. Wejść tam jeszcze raz i zjechać to bez całego początkowego strachu. To było jak jazda po piachu, tylko o nieco większych ziarnach. Właściwie to strasznie łatwe, choć strasznie wygląda.
PO CO CI PLECAK?
Nie każdy poczuł na tym gołoborzu flow i na dole musimy czekać, by skompletować grupę. Zaczyna kropić. Chwilę potem leje, by po minucie walić w nas gradem. Grad jest lepszy od deszczu, boli, ale nie jest tak mokry. Przez chwilę. Ekipa ubiera nieprzemakalne ciuchy, ja ratuję się kapturem. Zjeżdżamy przemoczeni. Na szczęście zjazd jest czystą korzeniowo‑kamienną radością, a Canyon mknie po tym jak nakręcony. Pierwsza grupa w tym czasie schowana pod daszkiem góralskiego szałasu napełnia kawą kawiarki, które całą trasę wieźli w plecakach, i łamie na kawałki czekoladę z chilli. Kiedy puszczam klamki hamulców, dostaję do ręki kubeczek gorącego czarnego napoju prosto z zielonej kawiarki Bialetti z pokrywką w kształcie tyrolskiego kapelusika z piórkiem. Porażające doznanie, połowa ekipy już leży na trawie w wodoodpornych gaciach, wyglądają na martwych. Mam ochotę zrobić to samo.
SENS ŻYCIA
Potem jest już tylko w dół. Po paru kilometrach znów zaczynają się lasy (czy powinnam nazwać je reglami?) i trasa robi się bardzo techniczna. Spora ilość korzeni i skał czasem każe mi zsiąść z roweru. Gość z Red Bulla skacze sobie swobodnie po kamiennych stopniach wzdłuż wodospadu, w miejscu, gdzie niemal straciłam życie, a Canyon lakier, gdy schodziliśmy tam na trzęsących się nogach. Prawdopodobnie sporo jeszcze mogę się w MTB nauczyć i napawa mnie to szalonym optymizmem.
SORRY
Kiedy ściągam pod hotelem rękawiczki, ktoś wręcza mi piwo. Jest złote, zimne i gorzkie. Najlepsze. Fioletowowłosa Dani, ciekawa moich wrażeń, słucha o tym, jak bardzo pomyliłam się w oczekiwaniach względem „wycieczki” – „Myślałam, że to będzie szutrowe i nudne. A to była przygoda mojego życia!”. Dani śmieje się, unosząc brwi – „Sorry! We are Evoc!”
[…] O Dolomitach i Kaszubach, w umiarkowanie emocjonalnym stylu, poczytacie w sierpniowym Bike: WŁOSKA ROBOTA i ROWEREM PRZEZ […]