Andalucia Bike Race, czyli sześć dni piekła w raju

O czym to świadczy? Na pewno o tym, że nie jest to łatwy wyścig. Cała prawda o Andalucia Bike Race leży jednak gdzieś między sercem, głową a nogami tych, którzy go pokonali. Najprawdopodobniej gdzieś w okolicy żołądka. Aby uzupełnić 14 500 spalonych kcal, musiałabym zjeść 56 Snickersów…

 

Andalucia Bike Race jest etapowym wyścigiem MTB. Aby w nim wystartować, należy mieć aktualną licencję kolarską i potwierdzenie PZKol, że ubezpieczenie obowiązuje w Hiszpanii. Jest to jednak prostsze, niż się wydaje. Tak, licencję może wyrobić każdy! Na ABR jest jednak do pokonania 10 000 metrów w pionie.

 

 

Przedsionek piekła

 

Co mówi człowiek, któremu na początku lutego wpada do skrzynki zaproszenie na ABR? „Chcę. Ale musi mi starczyć moja obecna kondycja. Nie zdążę się przygotować!” Luty to nie lipiec. W lutym nie bywa się w rewelacyjnej formie. Jestem finisherem Rapha Festive 500 i to mnie ratuje. Zwykle kończę sezon w czasie, gdy zmierzch zastaje mnie w drodze z pracy do domu i nie zaczynam go, dopóki słońce nie wróci na dobre na popołudniowe niebo. W tym okresie wyczerpują mi się pokłady motywacji. Nie dlatego, że jestem leniwa, ale dlatego, że jazda w ciemnościach to ryzyko. Wtedy też zaczyna się palić w piecach…

 

Pakujemy się. Ciuchy, kask, buty (par 1), żele (30 sztuk), olejki do masażu, aparat, GoPro, krótkie spodnie i jeansy, sweter i koszulki na ramiączkach, czapka i sandały, rękawiczki, pedały, Garmin. Prognozy zmieniają się, ale temperatury mimo wszystko pachną już wiosną. Nie wiem, na co się nastawić i boję się popaść w euforię. Na wszelki wypadek pakuję czapkę, ale przemycam też letnią kieckę. 

 

Co ja mam robić? Jak to ugryźć? Jak do tego podejść? Przestałam jeździć długie dystanse na góralu, gdy zdałam sobie sprawę, że nie dysponuję odpowiednim czasem, by się do nich przygotować. Mam jednak głębokie przekonanie, że przy odpowiednio mocno zaciśniętych zębach jestem w stanie przejechać po górach 80 km. Jednorazowo! Nie wiem, jak mam to zrobić sześć dni z rzędu. Jak mam to niby zrobić w lutym? W tempie wyścigowym? Może tajemnicą sukcesu jest tylko odpowiednio niskie zawieszenie poprzeczki? Moja opiera się na tabliczce „Skończyć w stanie nienaruszonym”. Niestety, obawiam się, że to cholernie wysoko zawieszona poprzeczka!

 

W Bergen, w którym mamy międzylądowanie, pogoda jest tak paskudna, że człowiek ma ochotę zawinąć się w koc i kazać podawać sobie herbatę z miodem i imbirem. Bez książek, gazet i TV! Tylko koc i pielęgnacja melancholii. Wieczorna Malaga jest jak tchnienie najpiękniejszego majowego dnia, delikatnie ciepła, rześka i aromatyczna. Witaj przygodo, myślę, i momentalnie zasypiam na tylnym siedzeniu samochodu mknącego przez nocne Sierra Nevada. 

 

 

Etap pierwszy

 

czasówka, 31 km, 1100 m przewyższenia, Villafranca de Córdoba

 

Kraje w Europie dzielą się na takie, w których zamknięte oznacza zamknięte, oraz takie, w których zamknięte oznacza otwarte, tylko musisz użyć uroku osobistego lub innych form perswazji. 

 

Hiszpania to zdecydowanie ten drugi kraj i udaje nam się odebrać pakiety startowe w zamkniętym biurze zawodów. Poza regionalnymi upominkami w zestawie porządny pakiet żeli i batonów PowerBar oraz zestaw do czyszczenia roweru od Shimano. Cenne. Tego dnia, jeszcze tuż przed startem, wydaje mi się, że połknę tę Hiszpanię ze skórką i pestkami, że nasycę się architekturą, przyrodą, ludźmi, jedzeniem i winem. Mam wizję… Szybkie ściganie, a potem eksploracja i saturacja… Ależ człowiek jest naiwny! Zmieniamy opony na tubelessy. Nie chcemy ryzykować defektu i jest to najsprawniejsza wymiana w historii, ani jednego przekleństwa. 

 

Starty zawodników trwają od rana, co 20 sekund. Nie jest ciepło, nie ma słońca, ale to już wiosna. Kręcę się po okolicy, czekając na swoją kolej, i lustruję bacznie posiadaczki różowych numerów startowych. Nie oceniam, ale zapamiętuję. Rozpraszają mnie pomarańczowe drzewka, gaje oliwne i grubolistne agawy. Ze szczytu kościelnej dzwonnicy spoglądają na mnie dwa bociany. 

 

Na trasie zaskakuje liczba singli. Start jest szeroki, łatwy, usypiający czujność… A potem przychodzą ścieżki. Czasem jest tak stromo, że na zjazdach brzuchem dociskam siodło. Momentami trasa pozwala odetchnąć. Biegnie bezpieczną łąką lub szeroką łatwą drogą i mogę się rozejrzeć, ale potem staje się agresywnym cross country, wspina się po progach, przedziera przez rozmarynowe drapiące zarośla, testuje amortyzator na korzeniach. Jest wąsko, stromo i kręto. Bardzo wąsko, bardzo stromo i bardzo kręto! Na ostatnich kilometrach przed metą czuję ulgę, że to już koniec. 

 

Rozrywka wieczorna: zrywamy ukradkiem z drzewa mandarynkę. Jest kwaśniejsza od cytryny.

 

 

Etap drugi 

 

80 km, 1800 m przewyższenia, Córdoba

 

Jeszcze mam nadzieję, że uda mi się zwiedzić starą Kordobę. 

 

Startujemy o 10.00 rano. Przecinamy rzekę wiekowym kamiennym mostem i wpadamy w miasto. Mkniemy. Setki wczesnowiosennych optymistów w krótkich spodenkach z przyspieszonym oddechem i gęsią skórką na wszystkich częściach ciała. Szosowy peleton szumi, peleton mtb warczy! 

 

Od tego dnia moje przechłodzone kolana będą się domagać szczególnej troski.

 

Drugi dzień to kwintesencja kolarstwa górskiego – bardzo wymagająca trasa, ani krzty monotonii. Długi i dość łatwy początek rozciągnął stawkę, pozostałe 60 kilometrów przypieczętowało tylko kolejność zawodników. Znów zaskakują mnie single. Czasem są tak kręte, że modlę się o koniec, żeby dać odpocząć oczom i głowie. Często wiją się wśród zielonych ścian ostrej roślinności, która wyszarpuje z rąk kierownicę i zasłania kamienne niespodzianki na ziemi. To długi etap, ale mam sporo sił. W końcu dochodzę do siebie po bardzo intensywnym tygodniu pracy. Cieszy mnie ta jazda. Cieszy mnie rower, który z każdym kilometrem bardziej mi się podoba. Lekki, sztywny i zwinny jak jaszczurka. Przed metą widok z góry na Kordobę i szybki, niebezpieczny zjazd po kamienistym szlaku. Idealny na łapanie gum w finiszowej euforii. My uchodzimy cało. 

 

 

Etap trzeci 

 

79 km, 2040 m przewyższenia, Córdoba

 

Wiedziałam, że muszę pisać na bieżąco, że uczucia, emocje, obrazy będą się mieszać, zacierać…

 

Śniadania jemy zawsze w hotelu. Jest gwarno. Wszyscy są ładni, opaleni, szczupli i nastawieni na spożycie jak największej ilości kalorii. Wąsaty Hermida i Alban Lakata o pociągłej austriackiej twarzy, wszyscy wyglądają na podobnie głodnych i podobnie skupionych. Wszyscy piją tę samą kawę, kruszą i wędrują po dokładkę do tego samego baru. Hiszpanie polewają chleb oliwą i nakładają na niego pomidorowe gazpacho. Za chwilę wszyscy będą podjeżdżać ten sam kamienisty podjazd, który dzień wcześniej czyhał na nieuważnych rajderów pędzących nim w dół do mety. 

 

Trzeci etap dobija mnie na końcówce. Jest w całości bardzo techniczny, znów poprowadzony singlami, które tylko chwilami wpadają na szersze, bardziej komfortowe dukty. Szarpię się i tracę siły. To, co dzieje się z organizmem w czasie długiego dystansu, jest nie do przewidzenia. Rano nie sposób zgadnąć, co czeka mnie w ciągu dnia, dziesięć minut przed kryzysem mogę być nieświadoma, że się zbliża, a powrót sił jest zawsze zaskoczeniem. Powrót sił jest największą zagadką długich dystansów i śmiem twierdzić, że bierze się z głowy. I z… Coca-Coli!

 

 

Etap czwarty 

 

70 km, 1885 przewyższenia, Andújar

 

Przenosimy się 100 kilometrów na wschód w okolice górniczego Linares. Kordoba ze swoimi mandarynkowymi alejami i mauretańskimi zabytkami pozostaje dla mnie nieodkryta. 

 

Etap czwarty składa się z dwóch podjazdów i dwóch zjazdów, okraszonych nieprzejezdnymi ze względu na stromizny fragmentami. Jest stosunkowo łatwy technicznie i dla większości moich rozmówców morderczy kondycyjnie. Jadę jak nakręcona, wszystko w tym dniu jest tak łatwe, że myślę tylko o tym, by nie uśpić czujności i nie stracić koncentracji. Jest ciepło, po raz pierwszy nad ranem nie trzęsę się z zimna, a niebo jest czyste. To dzień, w którym żegnam się ze stresem. Kończę etap na pełnym luzie, na przewidzianym miejscu w stawce, ale przesuwam się w generalce o jedno oczko. 

 

Popołudniami odpoczywamy. Kupujemy coś do jedzenia, jemy i śpimy. Smarujemy się olejkami i rozciągamy, pojękując cichutko od czasu do czasu. Nie zwiedzamy. Piszę swoje krótkie relacje w strachu przed amnezją, czytam to, co napisałam do tej pory, dziwiąc się, że tak dużo już się wydarzyło. 

 

Jestem już potwornie zmęczona. Myślę o tych wszystkich grand tourowcach, którzy przez trzy tygodnie grzebią w torbach, szukając czystych majtek, i czuję, że mam dość. Po czterech dniach ścigania w raju wiem, że moja nudna praca jest po to, by w weekend robić to, co kocham najbardziej na świecie. Chyba wolę tęsknić za rowerem, siedząc za biurkiem, niż siedząc na siodełku, mieć tego dość. 

 

 

Etap piąty 

 

104 km, 1900 m przewyższenia, Linares. 

 

Dzień, w którym muzy zaspały.

 

Sto kilometrów na szosie zawsze dobrze wygląda na Stravie. Kiedy ktoś robi sto kilometrów na góralu, wszyscy i tak przyjmują, że to na szosie. Sto kilometrów na góralu jest głupie! 

 

Początek jest straszny. W końcu przychodzi ten moment, kiedy mimo chęci nogi nie potrafią nic z siebie wykrzesać. Wyprzedzają mnie wszyscy. Jest płasko, momentami asfaltowo i naprawdę jestem bez sił. A potem budzą się muzy. Najpierw jedna, ta od jazdy w błocie. Potem ta od kadencji. Na końcu te od długich podjazdów, czystej głowy i laserowego pępka. Wszystkie są, napiły się kawy i czuwają nade mną i moim Canyonem. 

 

Na bufetach jem suszone figi i włoskie orzechy. Sto kilometrów to tak strasznie daleko! Trasa jest łatwa, nie zabija stromiznami, nie wymaga umiejętności enduro, nikt nie żartuje sobie z wyeksploatowanych zawodników. Wyprzedzam i uciekam. Przez 40 kilometrów. Nad moją głową latają sępy…

 

Jedno oczko w górę w klasyfikacji generalnej. 

 

 

Etap szósty

 

50 km, 970 m przewyższenia, eee tam

 

50 kilometrów jeździ się w trupa. Nawet jeśli to szósty dzień ścigania…

 

Jest zimno, naprawdę zimno. Wyścig rozgrywa się na wzgórzach wokół Linares. Dookoła tylko oliwki, stare kopalnie, dymarki, czerwona ziemia i kamienie przypominające żużel wielkopiecowy – ostre skały, spienione jak zastygła lawa. „Jedź, jedź, jedź!” – powtarzam sobie na każdym metrze trasy. „To naprawdę koniec!” Dziś kończę na najwyższym miejscu w czasie sześciu dni ścigania. Stary dobry niemiecki diesel…

 

Karmią nas paellą i panierowanymi pasztecikami. W końcu mogę napić się piwa. Pada deszcz i cieszę się, że zabrałam puchową kurtkę. Wieczorem zbieram już muszle na plaży w Maladze. 

 

W południe następnego dnia Kraków wita mnie trzynastoma stopniami ciepła. 

 

Dzień dobry, Wiosno!

 

Dzień dobry, Zwykłe Życie!

 

PS Ukończenie wyścigu Andalucia Bike Race (andaluciabikerace.com) byłoby zdecydowanie trudniejsze bez wsparcia firm. Organizmy zasilały żele i izotoniki SISa (Shimano Polska, bikegear.cc), mięśniom pomagały odpocząć olejki i kremy Sportsbalm (Radello, radello.pl). W oponach chlupało mleko Trezado (trezado.pl). Wyścig przejechaliśmy na dwóch identycznych rowerach Canyona, modelach Exceed CF SL 29 7.9 Pro Race. Canyon (canyon.com) również nas na wyścig zaprosił, a na miejscu wspierał pomocnymi dłońmi Juana i Arturo. Dziękujemy!

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Anna Tkocz

Zdjęcia: Sportograf

1 KOMENTARZ

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
trackback

[…] Tutaj znajdziecie naszą relację z kolejnej etapówki – Andalucia Bike Race […]

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »