Miejscówki: Głuszyca i okolica, czyli prawie Alaska

 

Plan

 

Niekoniecznie od razu zakładając, że musimy się zgubić i wychnąć z lasów po tygodniu, w postaci ekipy drwali. Chcieliśmy po prostu sprawdzić, czy fatbike rzeczywiście nadają się do tego, do czego są reklamowane. Mówiąc w skrócie po prostu do jazdy w bardzo trudnych warunkach. Schody zaczęły się w momencie, gdy postanowiliśmy zgromadzić w jednym miejscu kilku egzemplarzy modnego gatunku. To ciągle rzadkość, szczerze mówiąc częstotliwością występowania bardzo przypominająca yeti, a ostatni upragniony egzemplarz odebraliśmy dosłownie o świcie, w dniu wyprawy. W środku samochodu już się nie zmieścił, na szczęście spuszczenie powietrza niemal do zera pozwoliło go zawiesić z tyłu na bagażniku przystosowanym do trochę innych opon. Mogliśmy wyruszyć w nieznane!

 

 

Dlaczego Głuszyca? 

 

Koncepcji, dokąd jechać, było kilka. Zależało nam na tym, by były góry i jednocześnie plan rozsądnie zakładał, że trzeba sobie stworzyć możliwość odwrotu. Perspektywa wzywania GOPRu brzmi interesująco wyłącznie w teorii. Z tego powodu odpadły Izery i Chatka Górzystów oraz ambitny plan zdobycia na dzień dobry Stogu Izerskiego od strony Świeradowa. Podobnie jak startu z Polany Jakuszyckiej do tego samego celu, bo wówczas jedyna opcja to powrót po śladach – o ile oczywiście ich nie zawieje. Skreśliliśmy też okolice Wielkiej Sowy z… powodu kamieni na zjazdach. Dętki do fatów to towar deficytowy, a łata się je (i pompuje) na mrozie mało komfortowo.

 

Stanęło więc na okolicach Głuszycy i tamtejszej strefie MTB, konkretnie rzecz biorąc trasie, która nazywa się Tour de Głuszyca. Jeśli obierzemy za miejsce startu samą Głuszycę, to pętla wokół miejscowości pozwala w każdym prawie momencie przerwać wyprawę i bezpiecznie wrócić do cywilizacji. I jednocześnie sama trasa to prawdziwe wyzwanie, zupełnie nieprzypadkowo jej fragmenty odgrywały główną rolę w wielu polskich maratonach i etapówkach. Kompletna liczy 53 kilometry i 2414 m przewyższeń, przez Rybnicki Grzbiet, Góry Suche itd. Założyliśmy, że przejedziemy za dnia ile się da, licząc na obiad w schronisku Andrzejówka. Pozostało jeszcze tylko tam dotrzeć.

 

 

Prawie łatwizna

 

Wyruszyliśmy koło 10 prawie z centrum Głuszycy, na szlak zielony wbijając się koło Starej Piekarni. Pierwszy podjazd i kolejne kilometry zdawały się świadczyć o tym, że… równie dobrze mogliśmy zabrać zupełni inne rowery, bo poza zainteresowaniem okolicznych mieszkańców grube opony przydawały nam się mniej więcej do niczego. Na podjazdach trudno czuć do ciężkich kół entuzjazm, a suche ścieżki wywoływały w głowach myśli w stylu „trzeba było wziąć lekkiego twentyninera”, albo „następnym razem weźmiemy faty elektryczne”. W dodatku na pierwszym naprawdę sztywnym podjeździe, prowadzącym do singla na Rybnickim Grzbiecie, w Mongoosie Michała pękła spinka w łańcuchu. Miłosz, zupełnie niezrażony, wyjął z plecaka zapasową. Cały łańcuch zresztą też. „Wozisz ze sobą łańcuch?!?” „No pewnie”. I pomyśleć, że Robert, który dumnie prezentował zawartość swojego plecaka, a w nim prawdziwy termos (!), banany, kanapki i inne esktrasy, wydawał się dobrze wyposażony. Po pięciu minutach było po problemie,  my, pokonując to jadąc (wersja dla ambitnych, którzy chcieli sprawdzić przyczepność gum), to pchając (większości) dotarliśmy do trawersu.

 

Miejsce czyli Rybnicki Grzbiet jest wyjątkowe, bo można je porównać chyba tylko z singlami w Alpach. Wąska półka lekko onieśmiela, przecina bardzo stromy stok niczym brzytwa. Jest… pięknie. Przypomina się Chamonix,  nawet fragmenty skał na szlaku są podobne. Było poza sezonem, nic więc specjalnie dziwnego, że fragmenty były przegrodzone ściętymi drzewami. I tak jechało się nieźle. Ścieżka prowadziła niemal wzdłuż poziomic, stosunkowo szybko posuwaliśmy się do przodu. Po godzinie i dwudziestu minutach mieliśmy na liczniku… prawie 10 km. Zjazd w kierunku asfaltu, szerokim szutrem, poprawia wynik. Kilka minut później na liczniku już niemal 12 km i… 8 do Andrzejówki. Zaczyna się podjazd w kierunku ruin Zamku Rogowiec. 

 

 

 

Houston, mamy problem

 

Pojawił się śnieg. Dziwne, na poprzednim grzebiecie, na tej samej wysokości nie było jego śladu. A przecież zbliżaliśmy się do Gór Suchych… Zdziwieni śniegiem i coraz bardziej zmęczeni pedałowaniem przez coraz grubszą warstwę przegapiamy znaki i nagle ze szlaku zielonego robi się czarny. Nie jest dobrze. Nie da się już jechać wcale. Zastanawialiśmy się, co by było, gdyby śnieg nie był tak mokry. Przecież fatbajki jeżdżą po wszystkim. Wyglądało na to, że po mokrym śniegu nie, a na pewno nie pod górę. Dobrze, że przynajmniej nie kleił się do opon, rowery i tak były dramatycznie ciężkie. Zdecydowanie cięższe niż zwykłe rowery, trudno to odczytywać jako ich zaletę. Nie idziemy, brniemy, człapiemy, wleczemy się noga za nogą. Obiad? Jaki obiad. Postój i narada. Do szlaku mamy teoretycznie zaledwie 200 metrów w bok. I w górę.

 

Przedzieramy się przez las, nie da się najkrótszą drogą, bo skały. Ślad na elektronicznej mapie wydłuża się… równolegle do poszukiwanego szlaku. Trafiamy na czerwony pieszy i… kolejne podejście. Nie tak miało być! Wreszcie osiągamy z powrotem ślady cywilizacji, jest i ledwie przetarta droga, a raczej ślady zwierząt. Próby jazdy po mokrym śniegu kończą się poślizgami i balansowaniem co kilku metrów. W końcu docieramy do ruin. Jak zgrabnie ujmuje to Miłosz „ruiny są w stanie deweloperskim” i raczej domagają się doinwestowania. Za to widoki nieziemskie, Głuszyca w dole i góry po horyzont. Na stokach, na śniegu i kamieniach testujemy przyczepność opon. I własną odporność na zimno. Nogi mokre.

 

 

 

Otwarte czy nie?

 

Ile razy można przystawać, by spuścić powietrze z opon? Wiele! A i tak opony co i raz buksują w śniegu. Dobrze, że są w końcu i zjazdy, humory się poprawiają, a przede wszystkim średnia prędkość wraca w rowerowe granice. 8 km/h… bez komentarza. Robert stwierdza po raz kolejny, że właśnie sobie przypomniał, dlaczego nie lubi jeździć na MTB, ale nie ma przy tym specjalnie niezadowolonej miny. W schronisku mieliśmy być maksymalnie o 14, dochodzi 15. Na skrzyżowanie szlaków, pieszych i rowerowych, pomimo to jednogłośnie decydujemy, że podążamy nadal dłuższym, tym drugim. Trzymamy się planu. Choć żółty odchodzi kusząco w dół, a nasz zielony…. no tak, znów kawałek z buta. To fakt, warunki są takie, że na żadnym rowerze w tych warunkach nie dałoby się jechać, nawet Lance by prowadził. Chuck też. Turzyna to na szczęście ostatni szczyt na naszym szlaku, a potem już prawie tylko w dół. Lód po śliskim śniegiem  i koleiny oraz dziury w lodzie i załamujące się kałuże dostarczają emocji. Mimo wszystko docieramy w końcu do szczytu wyciągu pod Klinem i widzimy już Andrzejówkę. Jest 15:30. Mamy za sobą 1/3 rundy, mniej więcej.

 

Uprzejmy pan w schronisku pozwala zaparkować maszyny tak, byśmy je widzieli, co specjalnie nie dziwi, bo oprócz niego jesteśmy sami w cudnym wnętrzu. Andrzejówka to prawdziwy wehikuł czasu, przenoszący w lata 70-te, a może nawet dalej. I tylko ceny nie mają nic wspólnego z PTTK, kojarzą się bardziej z Pewexem. Za to jest smacznie i dużo, pan chyba postanowił się lekko zemścić za rzucone w progu pytanie „jest byle co do jedzenia?” Zaczyna się ściemniać. Nie mamy żadnych wątpliwości, musimy najkrótszą drogą dotrzeć do samochodu. W tym tempie Tour de Głuszyca zajęło nam by trzy dni.

 

 

 

Zastrzelić was?!?

 

Na mapie wszystko wygląda różowo, a raczej zielono. Cienkie przerywane linie ścieżek prowadzą ku Trzem Strugom. Znów teoretycznie mamy do przejechania kilkaset metrów do drogi, ale… dwa razy gubimy szlak. Za pierwszym razem wracamy na właściwą ścieżkę, za drugim, choć na mapie jest ścieżka, w terenie zupełnie jej nie widać. Może dlatego, że jest już zupełnie ciemno. Wybieramy coś, co ją przypomina i jedziemy w dół. Zjazd kończy się w potoku i moim twardym lądowanie tuż przed. Wracać? Stromo. Przedzierać się? Wybieramy wariant harcerski, dnem potoku, to przecież fatbajki. Jadą, mniej więcej, nie jest na szczęście głęboko. Po kilkuset metrach potok zmienia się w coś w rodzaju drogi. Znów możemy jechać, gdzieś w dole majaczy światło. Światło? Jeszcze parę metrów i jest droga. Nasza poszukiwana droga. I uprzejmy pan, który po łacinie pyta, czy ma nas zastrzelić. Bo on właśnie poluje. To nic że mamy lampy jak stodoła, a on siedzi sam na ambonie przy drodze, którą prowadzą dwa szlaki turystyczne. Uspokaja się dopiero wtedy, gdy widzi, że nas jest czterech i mamy fatbajki. A on strzelbę tylko jedną. Chyba. Nie wdajemy się w dyskusję, zjeżdżamy już drogą.

 

Oczywiście lód. Techniki są różne, od żużlowej, z wystawioną nogą, po kluczeniem poboczem lub środkiem. Asfalt witamy jak błogosławieństwo, w końcu można przestać się kurczyć w sobie i najeżać na kolejny poślizg. Więc… urządzamy wyścig fatbajków. Huk opon. A jednak potrafią się lekko toczyć, zjazd musi być tylko odpowiednio stromy. 50 km/h po pustym asfalcie w środku nocy? Mijamy Złotą Wodę, łowisko pstrąga, start i meta pamiętnych maratonów Golonki, tunel i dojeżdżamy do granic Głuszycy. Jeszcze tylko pareset metrów i samochód. Przybijamy pionę. Meta!  

 

 

 

Postscriptum

 

Cztery różne fatbajki, z amortyzatorami i bez, napędami 1×10, 1×11 i 2×10 oraz oponami i bieżnikami różnej szerokości pozwoliły nam sprawdzić raz jeszcze do tego ten sprzęt się nadaje. Strefa MTB i trasa Tour de Głuszyca to warunki ekstremalne na każdym rowerze, zarówno ze względu na ukształtowanie terenu, jak i wymagania kondycyjne. W zimowych warunkach, a w szczególności… przedwiosennych, bo mieliśmy +7 stopni Celsiusza, fatbajki to jedyne rowery na których w ogóle da się jechać po wyżej położonych fragmentach podobnej trasy. Nie zmienia to faktu, że strome podjazdy to w tym momencie podejścia, więc ewentualny dobór szlaku powinien to uwzględniać. Sam sprzęt, na którym jeździliśmy, będziemy wam prezentować w następnym tygodniu, jako uzupełnienie do dużego testu, który ukazał się w numerze 11-12/2014 BIKE. Oprócz tego nasz wypad stanowił doskonałe tło do testu kolejnych dwóch modeli, Mongoose i Rose, które do tamtego porównania nie trafiły. 

 

A my? Tak, planujemy już kolejny wypad. A faty? Niestety muszą już wrócić do właścicieli, wygląda na to, że kolejka chętnych do spróbowania, z czym to się je, jest dłuższa. I jakoś zupełnie im się nie dziwimy.

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Grzegorz Radziwonowski, g.radziwonowski@magazynbike.pl

Zdjęcia: Michał „Wąski” Kuczyński

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »