Gruzińska przygoda z… nudów i niedosytu wrażeń

VW Transporter

 

Wprawdzie tamtejsze trasy były świetne, widoki tak piękne, że aż kiczowate, ale wyprawie zdecydowanie brakowało pieprzu. Potrzebowaliśmy nieprzewidywalności, globtroterskiej włóczęgi, kontaktów z autochtonami i całkowitej wolności w planowaniu trasy. Słowem potrzebowaliśmy przygody. Byliśmy pewni, że znajdziemy ją na następnej wyprawie do Gruzji.

 

Ten kraj był kiedyś jedną z republik radzieckich, dziś graniczy między innymi z Turcją i Rosją. Rzut oka na mapę uświadomił nam, że z Polski mamy tam całkiem spory kawał drogi, czyli około 3500 kilometrów. Żądni przygody jak się patrzy od razu skreśliliśmy pomysł dotarcia do tego dalekiego kraju samolotem. Argumentów za drogą lądową było kilka. Przede wszystkim, jadąc tam samochodem, mogliśmy dość sprawnie przemieszczać się już po samej Gruzji, koszty podróży też wyglądały lepiej, poza tym ekspedycja przez pół Europy i całą Turcję, w tym 600 km wzdłuż wybrzeża Morza Czarnego, zapowiadała się bardzo ekscytująco. Nie mogło być inaczej, zwłaszcza że naszym pojazdem okazał się prawie 20-letni Volkswagen Transporter bez klimatyzacji i z silnikiem od kosiarki.

 

Już podczas pakowania okazało się, że wielki na zewnątrz van ma bagażnik niewiele większy niż w kompaktowych miejskich samochodzikach. Małym pocieszeniem było, że kosztem luków bagażowych mieliśmy w środku najprawdziwszy stolik. Świetnie! Szkoda, że nie mogliśmy go rozłożyć, bo jego miejsce musiały zająć plecaki i inne bagaże. To jednak nie było najgorsze… Dało się też przeżyć brak klimatyzacji przy 40-stopniowym upale i jęczący z wysiłku silnik. Najbardziej w kość dało nam tempo, w jakim przemieszczaliśmy się naszym leciwym vanem na wschód. Jak zwykle czasu na wyprawę mieliśmy niezbyt wiele. Z dwóch tygodni, jakie udało się wygospodarować, jak najwięcej dni chcieliśmy spędzić na rowerach wśród niebotycznych gór Kaukazu. Jechaliśmy więc do Gruzji non stop przez dwie doby, przejmując kierownicę z rąk do rąk jak w sztafecie i zatrzymując się jedynie na posiłki w przydrożnych zajazdach. Pomysł na podróż samochodem z Polski byłby naprawdę świetny, gdyby tylko ten etap wyprawy trwał co najmniej tydzień.

 

 


 

 

Poważnie wymięci dotarliśmy po dwóch dniach jazdy do stolicy Gruzji Tbilisi. Z największą przyjemnością rozprostowaliśmy kości, spacerując po mieście, które choć w wielu częściach zaniedbane, może się podobać, głównie dzięki malowniczemu położeniu na stokach gór. Mieliśmy niemałe szczęście, spotykając po półgodzinnym pobycie w mieście dwóch Polaków, którzy okazali się znawcami Gruzji, zwyczajów, jakie panują w tym kraju, i przede wszystkim, co miało wtedy dla nas największe znaczenie, lokali, gdzie można liczyć na najlepsze jedzenie. Spotkani przypadkowo rodacy zaprowadzili nas do mało okazałej knajpy w podziemiach niedaleko dworca. „Tu przychodzą miejscowi, po tym poznacie, że jedzenie jest najlepsze i w dobrej cenie” – tłumaczyli. Mieli rację! Na początek spróbowaliśmy chaczapuri. To typowa gruzińska potrawa – placek, który w cieście kryje różne rodzaje sera. Potem na stół wjechały chinkari – duże pierogi z mięsem i mieszanką aromatycznych ziół, które je się palcami w ściśle określony sposób. Pycha! Do tego na stole pojawiło się kilka dzbanów wina. Gruzja przywitała nas wspaniale!

 

TUSCHETIA NIEDOSTĘPNA KRAINA

 

Dopiero po trzech dniach podróży dane nam było wsiąść na rowery. Wystartowaliśmy ambitnie, celem było dostanie się do Tuschetii – najbardziej niedostępnego regionu w całej Gruzji, który od reszty kraju oddzielony jest głównym grzbietem Wielkiego Kaukazu. Kamienista droga, prowadząca do Tuschetii, przekracza przęłęcz na wysokości prawie 3 tys. metrów. Dla kronikarskiej dokładnosci dodam, ze znajdowalismy sie na niecałych 500 m n.p.m. Czekał nas wiec podjazd o przewyzszeniu 2500m i długosci prawie 40 kilometrów. Droga, o której mowa, łaczy miejscowosci Telavi w regionie Kachetia (słynacym z doskonałych win) z Omalo w Tuschetii. Ta ostatnia miejscowosc była naszym najblizszym celem.

 

Ruszylismy nieco ospale. Plecaki ze sprzetem biwakowym i jedzeniem na kilka dni  były dla nas jak kotwica skutecznie spowalniajaca tempo. Był pózny ranek i resztki nocnego chłodu, jakie sie ostały w cieniu drzew, powoli ustepowały miejsca fali goracego powietrza, które wpadało w charakterystyczne wibracje tuz nad powierzchnia kamienistej drogi. W takim upale jedynym sensownym zajeciem wydaje sie byc lezenie na plazy i pozytkowanie całej energii na obserwacje przechadzajacych sie przed nosem dziewczyn w bikini. Jazda na rowerze wtakich temperaturach toistny absurd!

 

Nasza jedyna bronia na gruzinskie upały okazały sie słomiane kapelusze. Kupilismy je tego samego ranka na targowisku w mijanym miasteczku. Wielkie ronda tych nakryc głowy wydały nam sie na tyle zabawne, ze sprawilismy je sobie zwyczajnie dla zgrywy. Tymczasem okazało sie, ze słomiane kapelusze musza byc najpilniej strzezona czescia naszego ekwipunku, bo bez nich bezlitosne kaukaskie słonce wypaliłoby nam z głów resztki rozumu.

 

 

Podjazd zdawał sie nie miec konca. Co jakis czas mijały nas samochody terenowe, których pasazerowie entuzjastycznie nas dopingowali. Zostalismy tez zaproszeni nakoniak i chaczapuri przez gruzinska rodzine dajaca odsapnac swojemu Range Roverowi na podjezdzie. Jesli Gruzin czestuje, nie wypada odmawiac, dlatego dalsza czesc podjazdu pokonywalismy z pełnymi brzuchami i zmyslami zmaconymi działaniem trunku…

 

Przed wieczorem zdołalismy sie wspiac ponad górna granice lasu. Bylismy na wysokosci około 2500m n.p.m. Podczas organizacji biwaku okazało sie, ze nie zabralismy szpilek donamiotowego tropiku. Próba wyłonienia winnego tego zaniedbania skonczyła sie niepowodzeniem, ale problem rozwiazalismy, mocujac namiot dopodłoza za pomoca lezacych wokół skał, kamieni i samych rowerów. W nocy było zimno jak diabli i tylko ja nie szczekałem zebami, bo przezornie przed wyprawa zainwestowałem w ciepły, bardzo lekki, puchowy spiwór.

 

 

Rano, na dzien dobry, przywitał nas widok pietrzacych sie serpentyn, które wyciete niemal pionowej scianie nastepowały po sobie niczym szczeble w gigantycznej drabinie. Swieze siły pozwoliły sie z nimi rozprawic dosc sprawnie i jeszcze przed południem moglismy zwyciesko wtoczyc sie na najwyzszy punkt na drodze łaczacej Kachetie z Tuschetia. Po drugiej stronie grzbietu przywitał nas widok Kaukazu – surowego, niedostepnego i majestatycznego. Gdy przypomne sobie ten moment, na skórze wystepuje mi gesia skórka. Wtedy tez przeszedł mnie dreszcz, choc trudno powiedziec czy z wrazenia, czy z powodu zimnego wiatru, jaki przywitał nas na 3 tys. metrów n.p.m. Jesli miałbym jednym słowem okreslic Kaukaz, jaki zapamietałem z tamtej chwili, do głowy przychodzi mi tylko jedno – potega.

 

Przed nami ukazał sie zjazd o przewyzszeniu około 1500 m, ciezka próba dla hamulców oraz opon. Przegrywajac z samochodami terenowymi na podjezdzie, tu mielismy w koncu okazje utrzec nosa ich kierowcom. Jak na zawołanie pojawił sie rywal w postaci poteznego Nissana, dodatkowo z dziewczyna o zjawiskowej urodzie na pokładzie. Wiedziałem, ze opalonego osiłka za kierownica supermaszyny dopadnie niemiłe uczucie zazdrosci, kiedy powacha kurz spod moich opon. Ruszylismy. Na starcie dałem mu spory zapas, zeby moja wygrana była bezsprzeczna. Kamienista, ale szeroka droga dawała mozliwosc nabrania konkretnej predkosci, szybko wiec znalazłem sie przy zderzaku terenówki. Nie chciałem jednak ryzykowac wyprzedzania burta w burte. Skrót wprost przez górska hale pokryta głazami okazał sie ruchem tyle skutecznym co widowiskowym. Wpadłem dwie serpentyny nizej na droge i dałem odpoczac hamulcom, pedzac na złamanie karku i wybijajac sie z kazdego progu skalnego, jaki pojawiał sie pod kołami. Modliłem sie, zeby opony wytrzymały szarze. Oparły sie ostrym kamieniom, ale ja, tracac kilkaset metrów wysokosci bez odpoczynku, opadłem w koncu z sił. Zjechałem na łake, zrzuciłem plecak i kurtke. Było mi strasznie goraco, powietrze łapałem jak ryba znienacka wyciagnieta zwody. Kiedy juz zrelaksowany siedziałem na trawie, minał mnie Nissan z machajaca i usmiechnieta dziewczyna. Zaliczyłem swietny zjazd, a w bonusie dostałem wyrazy uznania od pieknosci. Czy mozna chciec wiecej?

 

Pochwili dopadła mnie refleksja, czy aby wszystko ze mna wporzadku i czy takie popisywanie nie jest próba leczenia ukrytych kompleksów, a ja w tym momencie nie powinienem lezec na kozetce u psychoanalityka. Nie znalazłszy odpowiedzi na tak trudne pytanie, mogłem kontynuowac zjazd w podobnym stylu.

 

 

NAJPIEKNIEJ JEST W OMALO

 

Po długim zjezdzie i kilkusetmetrowej wspinaczce na sam koniec dodarlismy do Omalo. Mysle, ze niewiele miejscowosci na całym swiecie moze równac sie malowniczoscia z ta osada. Omalo lezy na płaskowyzu otoczonym przez głeboko wyciete rzeczne doliny, których stoki w niektórych miejscach przechodza w skalne urwiska. Wokół pietrza sie kaukaskie olbrzymy przyozdobione płatami wiecznych sniegów. Kulminacyjnym punktem płaskowyzu i samego Omalo sa ruiny zamku, które dodaja jeszcze wiecej niesamowitosci temu i tak bajecznemu pejzazowi.

 

Przed miejscowoscia znajduje sie centrum informacji turystycznej. Okazało sie, ze mozna tu biwakowac za niewielka opłata i co najwazniejsze, jest tez bufet zmozliwoscia zamawiania posiłków. Odrazu zdecydowalismy sie zostac, bukujac sobie sniadania i kolacje na dwa najblizsze dni. Okolice Omalo maja tak gigantyczny potencjał, ze mozna by tam spedzic cały sezon. Pomysły na wycieczki po analizie słabych map z reguły mocno weryfikuje teren. Najczesciej okazuje sie, ze z zaplanowanego przejazdu da sie zrealizowac ledwie mała czesc.

 

 

Skala gór, ich ogrom, przestrzen, niemal brak jakiejkolwiek infrastruktury powoduje, ze przemieszczanie sie tutaj to prawdziwe wyzwanie. Nagroda za trud jest jednak bardzo cenna. Nie zapomne chwili, kiedy po całym dniu tułaczki stanelismy naszczycie siegajacym 3 tys. metrów n.p.m. Słonce zblizało sie do horyzontu, oswietlajac morze grzbietów i szczytów, sposród których czesc miała grubo ponad cztery tysiace metrów. Przed nami był zjazd prowadzacy wprost przez gigantyczna hale wystrzyzona setkami owczych pysków na wzór trawnika w londynskim Regent’s Park. Zielona płachta hali falowała przed nami, oferujac niezliczone warianty linii. Poczatek zjazdu nie był jednak sielski – górska łaka była stroma i usiana skałami, pózniej teren stawał sie nieco bardziej łagodny i mozna było puscic klamki hamulców. Kiedy zza bocznego grzbietu wybiegł w naszym kierunku potezny owczarek kaukaski, zeby nie wpasc na jego kły, trzeba było zupełnie zapomniec o hamowaniu. Na szczescie udało sie uniknac konfrontacji z tym straznikiem stada owiec. Owczarki kaukaskie to zreszta jedno z powazniejszych zagrozen, jakie moze was spotkac w tych górach. Te psy sa jednymi z najsilniejszych, jakie hoduje człowiek. Bronia tutejszych stad owiec przed wilkami i niedzwiedziami. Wychudzony biker to dla nich zaden przeciwnik i moze stanowic ledwie przekaske… Jesli nie m awpoblizu pasterza, który mógłby zawołac rozjuszone zwierze, problem moze byc powazny.

 

 

Po trzech dniach eksploracji okolic Omalo postanowilismy opuscic Tuschetie, zeby móc zobaczyc połozone w południowo-zachodniej czesci Gruzji pasmo Małego Kaukazu. Tym razem postaralismy sie o wynajecie samochodu terenowego, którego kierowca wywiózł nas na opisywana wczesniej przełecz. Tutaj postanowilismy nie zjezdzac droga, bo ta w górnym odcinku nie oferowała specjalnych atrakcji. Wypatrzylismy za to trawers wspinajacy sie postromym piarzystym stoku, który dochodził w koncu dobocznego grzbietu, gdzie z kolei spodziewalismy sie spotkac zygzak ciekawie zapowiadajacej sie sciezki.

 

Przeprawa nie była łatwa, sam zjazd duzo bardziej stromy, niz nam sie wydawało, ale po stokroc warto było sie tam fatygowac. Stracilismy w ten sposób kilkaset metrów wysokosci, a przed nami w dalszym ciagu był zjazd o długosci około 20 km i przewyzszeniu ponad 1,5 tys. metrów! Kontynuowalismy jazde kamienna droga, która kilka dni wczesniej pokonywalismy w przeciwnym kierunku. Nie jest to nudna i gładka szutrowa droga, jakie znamy z Alp. Tutaj to wycieta w skalnym urwisku półka pełna nierównosci, które nie pozwalaja sie nudzic. Dopiero koncówka to spokojny i niewymagajacy przejazd.

 

 

GRUZINSKA GOSCINNOSC

 

Potwornie zmeczeni zatrzymalismy sie przy zródle bijacym z przydroznej skarpy. Podszedł do nas chłopak i zapytał bez zbednych ceregieli, czy chcemy napic sie wina. Nie musiał nas specjalnie przekonywac do tego pomysłu, odrazu sie zgodzilismy. Nowy kolega zaprowadził nas na łake przy górskiej rzece, gdzie przy długim stole siedziało około 20 osób. Biesiada trwała w najlepsze. Młody Gruzin przedstawił nas swojej rodzinie oraz znajomym i… wtedy sie zaczeło. Na przywitanie musielismy wypic wino, które miesciło sie w wielkim rogu. Nie mam pojecia, jakie zwierze go wczesniej nosiło, zanim zaczał słuzyc za kieliszek. Potem zostalismy poczestowani szaszłykami z baraniny. Danie zostało przyrzadzone chwile wczesniej na ognisku. Płomienie jeszcze muskały powietrze w rogu polany, a obok lezały resztki z zabitych owiec nienadajace sie do zjedzenia. Na stole, obok szaszłyków, lezały przepyszne pomidory o smaku nieporównywalnym do tych, jakie wiekszosc Europejczyków na co dzien kupuje w sklepach; arbuzy, marynowany czosnek i oczywiscie chaczapuri. Wino lało sie strumieniami. Trzeba wspomniec, ze kazda gruzinska biesiada ma swój porzadek. Prowadzacym jest Tamada – człowiek cieszacy sie duzym powazaniem wrodzinie. On wznosi płomienne toasty, które nierzadko trwaja kilkanascie minut i tylko po toascie mozna pic alkohol, ale za to do dna. Maciek, popijajacy sobie wino jakby siedział na prywatce u znajomych w Polsce, został uprzejmie pouczony, ze tutaj nie jest to w dobrym tonie.

 

Nowi przyjaciele pod koniec imprezy chcieli nas zabrac do siebie, ale odmówilismy, chcac biwakowac na uroczej polanie nad rzeka. Wino zrobiło swoje… Nie było mowy o rozbijaniu namiotu. Kazdy z nas zaległ tam, gdzie zastał go koniec imprezy. Tomek w nocy wyszedł za potrzeba i nie mógł z powrotem trafic do swojego spiwora. Mnie rano obudził ból głowy, który mogłem usmierzyc, tylko stosujac terapie szokowa i zanurzajac sie w lodowatych wodach górskiej rzeki.

 

 

MAŁY KAUKAZ, WIELKA JAZDA

 

Chcielismy poznac tez mniej spektakularne góry Gruzji – Mały Kaukaz. To pasmo lezy wAdzarii – regionie w południowo-zachodniej czesci kraju. Tutejsze góry, choc nadal potezne, bo siegajace niespełna 3 tys. metrów n.p.m., sa stosunkowo przyjazne rowerzystom. Zaliczylismy tu wspaniałe przejazdy szerokimi grzbietami i prawdopodobnie, gdyby nie choroba Macka, zjechalibysmy z tych wysokich gór wprost do nadmorskich okolic kurortu Batumi. Tutaj nie przesladowały nas juz potezne owczarki kaukaskie. Pasterstwo wprawdzie jest tu jeszcze mocniej rozwiniete, ale bardzo rózni sie od tego z gór Wielkiego Kaukazu. Zamiast owiec spotykalismy krowy ikonie, a uzbrojonym w długa bron i potezne maczety pasterzom towarzyszyły z reguły niegrozne, małe kundle, które co najwyzej mogły zawadiacko na nas poszczekiwac.

 

Gruzje pozegnalismy w Batumi, gdzie posiedzielismy chwile na pieknej plazy i wykapalismy sie w wodach Morza Czarnego. To była miła odmiana po trudach górskich przepraw. Własnie jednak te wymagajace, podniebne przejazdy sprawiły, ze bez chwili wahania moge okreslic nasz wyjazd jako przygode zycia. Dopisała pogoda, obyło sie bez powazniejszych awarii sprzetu, Gruzini okazali sie nieprawdopodobnie goscinni, a jedzenie jest chyba najlepsze na swiecie. Koniecznie chce tam wrócic.

 

Informacje o autorze

Autor tekstu: Tomasz Dębiec

Zdjęcia: Tomasz Dębiec

2 KOMENTARZE

5 1 vote
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
dejw
dejw
1 rok temu

Bardzo fajny artykul! Dobrze sie czytalo 🙂

Grzegorz Radziwonowski
Admin
Reply to  dejw

Prawdziwa przygoda!

Podobne artykuły

Instagram bike

Reklama

Wideo

Popularne

Translate »